poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Luca, szacun i czapa do ziemi...

Chciałem koniecznie dowiedzieć się skąd wzięła się łódka na Bikers Point na Grossglockner. Czy to jakiś symbol czy tylko zwykła ozdoba?  Jak wieść niesie, Noe zaparkował swoją arkę na Araracie więc co łódka robi w Alpach? Czy to jakieś nawiązanie do tamtej historii?
Wrzucam w Google to i owo, oczywiście niczego się nie dowiaduję ale za to znajduję link do relacji Luki z wyjazdu na Grossglockner i w Alpy.
Luca, nie znam Cię ale Twoja opowieść to dla mnie mistrzostwo świata pod każdym względem. Jedziesz skromnym, chińskim motocyklem. Twój budżet jest też bardzo skromny, ze wzruszeniem czytam jak prosisz na stacjach benzynowych o zagotowanie wody żebyś mógł sobie zrobić na obiad zupkę w proszku. Ze wzruszeniem czytam jak żałujesz, że 8 euro, które musisz zapłacić za przejazd tunelem mógłbyś przeznaczyć na posiłek. Z podziwem czytam jak stawiasz czoła wszystkim przeciwnościom choć chwilami masz dość. I cały czas ten niepowtarzalny styl lekkiej autoironii i wielkiego dystansu do rzeczywistości i samego siebie.
I na koniec..Wciąż tkwi mi w pamięci fragment Twojej opowieści w, którym opisujesz jak chciałeś na Słowacji zjeść obiad w knajpie dla harleyowców i nie wpuścili Cię tam (znam tę knajpę, ja też tamtędy przejeżdżałem). Twoim marzeniem było zjeść obiad wśród prawdziwych motocyklistów.
Luca, to Ty jesteś prawdziwym motocyklistą. Większość tych lanserów o zaciętych, komicznych twarzach nie zna innych dróg niż droga od jednej knajpy do drugiej i na zwiedzaniu knajp w odległości 50 km od domu polega ich motocyklizm. Ty na swoim chińskim motocyklu zobaczyłeś to, czego oni na swoich harleyach i tak nigdy nie zobaczą. To dla nich byłby zaszczyt zjeść zupkę w proszku w Twoim towarzystwie bo to Ty jesteś prawdziwym motocyklistą a nie oni.
Luka, nie znam Cię i nie wiem czy kiedykolwiek poznam ale dla mnie byłoby prawdziwym honorem spotkać Cię gdzieś na trasie i przybić rękawicę. Mam nadzieję, że kiedyś dobry los to sprawi..
Dla tych, którzy chcieliby przeczytać opowieść Luki, wklejam linka..: http://www.bam.fora.pl/bylismy,10/grossglockner-2011,2043-60.html


piątek, 12 sierpnia 2011

Grossglockner i Neuschwanstein czyli alpejska opowieść niedokończona…

W czerwcu tego roku, wracając z Gibraltaru wstąpiłem w austriackie Alpy żeby wjechać na słynny Bikers Point na Grossglockner.  Po tym jak zobaczyłem to miejsce, wiedziałem, że „kiedyś tu jeszcze wrócę”. I stało się, nie sądziłem tylko, że nastąpi to tak szybko.
Po powrocie do domu  z czerwcowej wyprawy i obejrzeniu zdjęć, Jola oznajmiła mi krótko, że ona też chce i też musi tam wjechać. No i co miałem robić? Wiadomo nie od dzisiaj, że jak kobieta chce i musi to nie ma zmiłuj się.
Ustalamy termin wyjazdu na 6 sierpnia. W pierwszej wersji miał to być tylko krótki wypad na Grossglockner i śmigamy do domu. Ale na dzień przed wyjazdem, po „wnikliwym przeanalizowaniu sytuacji” doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że nie będą jechał jak głupi jakiś 1200 km w jedną stronę tylko po to, żeby przewietrzyć portki i na wstyd i pośmiewisko ludzkie. Do celu wyjazdu dołączam wizytę w słynnym alpejskim zamku Neuschwanstein. To tylko 400 km od Grossglockner, a miejsce piękne, z niezwykłą historią swojego powstania i niezwykłą, wzruszającą historią życia i śmierci jego właściciela..
Przychodzi 6 sierpnia. My spakowani, harleye świecą się swoją nieziemską, obezwładniającą urodą wzbudzającą pożądanie każdego kawalera we wsi..Ups, sorry, zapomniało mi się, że to blog motocyklisty a nie brazylijski romans o laskach i w ogóle..
A więc „nadejszła wiełkopomna chwiła” i czas odpalać. Jeszcze przed domem foty do albumu ale oddzielne bo Mateusz czyli nasz syn jeszcze śpi i nie ma kto zrobić nam foty razem.

Odpalamy i rura. Droga wiedzie przez Rzeszów do przejścia granicznego w Barwinku i dalej przez Słowację do Bratysławy, Wiednia i do pierwszego celu naszej podróży czyli do Bruck a. d. Grossglockner Hochalpenstrasse. Ale nazwa, można sobie język wykoślawić jakiegoś tiku nerwowego dostać po pierwszych dwóch sylabach. Ale pies ich trącał, ich Alpy i ich problem..
Jedziemy. Pogoda piękna jak marzenie o golonce zapiekanej na piwie, dyskretnie przełamanej kminkiem i majerankiem. Słońce, temperatura absolutnie optymalna do jazdy motocyklem. Jedziemy z pełnym samozaparciem i w końcu lądujemy w jakimś zajeździe między Janowem a Niskiem bo moja chce się napić kawy a jak moja chce kawy to nie ma żadnego innego celu nadrzędnego. Kawa musi być bo inaczej nie ma jazdy. Siedzę i czekam a moja pije kawę. Nareszcie kawa się skończyła i możemy lecieć dalej. O, chyba się przeliczyłem. Jeszcze toaleta. Moja mówi, że musi mieć do jazdy pełny komfort psycho-fizyczny. No, dobrze, komfort sobie zrobiła i nareszcie ruszamy.

Mijamy Rzeszów (zawsze powtarzam, że bardzo lubię to miasto, tak bez żadnego powodu). Za Rzeszowem jest zajazd Madziarski do, którego wstępujemy na lekki obiad. Obsługuje nas taki przesympatyczny kelner, który obsługuje nas zawsze, kiedy tak jesteśmy. Ma takie wielkie, sumiaste wąsy, łagodne, spokojne oczy i uśmiech dziecka. Zamawiamy jedzenie, ja placki ziemniaczane a Jola nie pamiętam. Placki pyszne jak zawsze i wszystko co tam gotują. W tamtym rejonie nie warto szukać innego miejsca do jedzenia. U Madziara jest najlepiej. Jeszcze chwila rozmowy z kelnerem, opowiadamy mu gdzie jedziemy. Mówimy, że w czwartek wracamy. Kelner z prawdziwą radością mówi, że będzie na nas czekał w czwartek. I w tym momencie, nagle przypominam sobie, że tak, w czwartek wracamy ale przecież nie z Austrii przez Słowację tylko przez Niemcy. Nie będziemy u Madziara w czwartek. Patrzę na szczerą radość tego człowieka, że znowu się spotkamy i nie wiem jak mu to powiedzieć, że zapomniałem, że wracamy inną trasą. Nie powiedziałem mu. Po prostu nie miałem siły i odwagi wyprowadzić go z błędu i sprawić mu przykrość. Przepraszam Pana za to, że nasze spotkanie nie doszło do skutku, choć wiedziałem, że nie dojdzie. Pewnie nie znajdzie Pan tego bloga w sieci i nie przeczyta tych słów ale wierzę w to, że jeśli jest jakaś metafizyka, jakaś parapsychologia, jeśli nasze myśli krążą gdzieś w kosmosie to moje przeprosiny trafią do Pana. A niezależnie od tego, przeproszę Pana osobiście przy naszym najbliższym spotkaniu.
Robi się gorąco. Na parkingu przebieramy się w termoaktywne mundurki (Brubeck) i ruszamy dalej.

Kończy się paliwo, trzeba zatankować. Dojeżdżamy do stacji Orlenu w Dukli. Podjeżdżamy pod dystrybutor pod, którym stoi samochód. Kierowca zatankował i poszedł zapłacić. Nie ma go długi czas, żar leje się z nieba, za nami kolejka samochodów. Wszystkich szlag trafia bo zablokowany dystrybutor, nikt nie może zatankować. Wreszcie kasjer zwalnia dystrybutor ale do nalewającego benzynę podchodzi ktoś z tubylców z kanistrem i ten leje mu bez kolejki. Żar z nieba się leje, my stoimy jak ciule a ten leje bez kolejki. Szlag mnie trafia, idę do pawilonu i proszę o rozmowę z kierownikiem stacji. Nie ma kierownika. Robię dym bo szlag mnie trafia. Jechałem na oparach paliwa bo chciałem zatankować na polskiej stacji benzynowej a na polskiej stacji obsługa w polskim stylu. W końcu tankujemy i ruszamy dalej.
Dojeżdżamy do granicy. Chwila odpoczynku na parkingu przed terminalem granicznym. Podjeżdża na motocyklach grupa Słowaków. Byli w Polsce pojeździć sobie po nadgranicznych miejscowościach. Mówią, że często do nas przyjeżdżają. Tam też dziewczyny jeżdżą na motocyklach. Jedna była na plecaczka ale druga sama śmiga Intruderem. Oglądają nasze Harleye, mówią, że piękne i też by chcieli. Kiedyś będą mieli i Harleye. Są jeszcze młodzi, na wszystko przychodzi właściwy czas. Robimy sobie wspólne zdjęcie do albumu.

Ruszamy z Jolą dalej. Mamy do przejechania wzdłuż całą Słowację. Mają dobrą autostradę ale lokalne drogi są gorsze niż nasze. Kolejny postój i 10 min. przerwy.
Mijamy piękną dolinę Popradu. Widokowo rewelacja. Lecimy dalej. Mijamy knajpę dla harleyowców spod, której wyjeżdżają trzy harleye na czeskich numerach. Lewa w górę, pozdrawiam ich ale nie odpowiadają. Cóż, i wśród harleyowców są harleyowcy i taborety. Przez chwilę jedziemy razem na autostradzie ale jadą jak cioty a nie motocykliści więc chwila i zostawiamy ich za plecami. Zbliżamy się do granicy, robimy się głodni. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze bo nic lepszego nie było a głód już nam doskwierał. Zamawiamy cordon bleu. Za chwilę dostajemy i o dziwo jest wyśmienitej jakości. Nigdy nie przypuszczałbym, że w takiej dziurze jest takie wspaniałe jedzenie. O urodzie kelnerek nawet nie wspominam ;-))) Jedna typ Cyganki, druga blondi. No po prostu cukiereczki.
Jedziemy dalej, jest już późny wieczór a za chwilę noc. Wjeżdżamy do Bratysławy. Pięknie oświetlone miasto, wygląda zupełnie inaczej niż w dzień. Nocny rajd przez Bratysławę sprawia nam ogromną przyjemność. Jedziemy powoli bo choć już późno to uroda nocnej Bratysławy lekko nas spowalnia.
Mijamy granicę z Austrią. Rozglądamy się za noclegiem. Ok. 30 km od granicy trafiamy na hotel „Seminar Hotel”. 2-osobowy pokój 110E ze śniadaniem. OK., bierzemy.

Rano śniadanie i odpalamy. Jedziemy. Mijamy w oddali słynny klasztor w Melku w, którym rozgrywa się akcja „Imienia Róży"
Jak zwykle, na moich wyjazdach, z żelazną konsekwencją przestrzegamy zasady, że co 100 km robimy 10 min. przerwy. Kolejny przystanek, tankowanie, coś do picia i rura.
Zbliżamy się coraz bardziej do alpejskiej części Austrii. Schładza się. Chmurzy się. Zaczyna lekko padać. Lekki deszcz dla motocyklisty to żaden problem, jedziemy dalej. Jeszcze kilka kilometrów i zaczyna się ulewa. Musimy zjechać na parking, nic nie widać, jazda robi się niebezpieczna bardziej niż powinna. Stawiamy motocykle pod zadaszeniem i sami czekamy. Próbujemy przeczekać deszcz. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że nie ma sensu czekać bo to początek pięciodniowej ulewy. Po około godzinie deszcz lekko się zmniejsza ale pada dalej. Robię kilka zdjęć na pamiątkę. Woda zalewa obiektyw. Przebieramy się w przeciwdeszczowe ubrania i podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej pomimo deszczu.
Jedziemy już w Alpach. Trochę chmur, trochę mgły ale widoki niezapomniane. Kolejny przystanek i zdjęcie na pamiątkę.
Mijamy Zell am See, jesteśmy niemal u celu. Jazda cały czas w deszczu po alpejskiej, krętej drodze. Dojeżdżamy do Bruck i podjeżdżamy pod gasthaus w, którym mieszkałem w czerwcu. Są wolne pokoje. Dwójka ze śniadaniem 60 E. Jest 50% drożej niż w czerwcu ale w sezonie ceny zawsze rosną. Jest O.K. Bierzemy pokój. Instalujemy się i zaczynamy się przebierać. Moje ubranie przeciwdeszczowe dobrze zdało egzamin, po wielogodzinnej jeździe w intensywnym deszczu jestem suchy. Używałem kombinezonu SIDI K-out. Dobra robota. Buty bajoro. Skarpety przemoczone. Jechałem w butach harleya z goretexem (oczywiście, robione w Chinach), nigdy więcej nie kupię tego scheissu. Jola jechała w butach SIDI, też z goretexem. Skarpety suchutkie. Buty najwyższej klasy. Nie pamiętam producenta kombinezonu przeciwdeszczowego Joli ale też spisał się doskonale. Nie przepuścił nawet odrobiny wody. No i na koniec mój wynalazek. Opisywałem w czerwcu jak przemoczyłem wtedy dwie pary skórzanych rękawic. Teraz byłem już mądrzejszy. Na motocyklowe rękawice nałożyliśmy grube, gumowe rękawice do prac kuchennych. Spisały się świetnie. Skórzane rękawice były suche.
Podziwiamy piękny gasthaus prowadzony od XIX wieku przez kilka pokoleń tej samej rodziny. Niezwykły styl, Tyrol przebija z każdego kąta. Na parterze biega owczarek niemiecki właścicieli, wita gości. Ciepły, przytulny gasthaus, każdy musi czuć się w nim dobrze.
Schodzimy na dół na kolację. Ja zamawiam jagnięcinę z ziemniakami. Trochę ryzykuję bo w trakcie ubiegłorocznej wyprawy podano mi baraninę w Albanii. Nie byłem w stanie jej zjeść. Sam jej zapach wywołuje u mnie odruch wymiotny. Tutaj zaryzykowałem bo jagnięcina to przecież nie baranina. Dostaję zamówione danie. Daje się jeść ale żadna rewelacja. Jagnięcinę mimo wszystko czuć tym zapachem tylko nie tak mocno jak baraninę. Zjadłem bo byłem głodny ale drugi raz nie dałbym się namówić. Na deser pyszne lody i… nieszczęsna  kawa. Wracamy do pokoju, kładziemy się spać ale sen nie przychodzi. Przewracam się z boku na bok. Za późno wypita kawa robi swoje. Męczę się jak diabli. Jestem zmęczony wielogodzinna jazdą w ciężkich warunkach i nie mogę usnąć. Tragedia. Mija godzina, druga, trzecia a ja nie mogę usnąć. Wreszcie czuję, że zaczynają mi się zamykać oczy. Nagle dzwoni telefon. W nocy dzwoni ktoś z Polski w kompletnie nieważnej sprawie. Znowu nie mogę usnąć, jedna godzina, druga, trzecia. Przewracam się z boku na bok i klnę w żywy kamień. Jutro rano mamy jechać na Grossglockner a ja jestem po całym dniu jazdy i będę po nieprzespanej nocy. Szaleństwo. Wreszcie, chyba gdzieś około trzeciej nad ranem zasypiam.
Rano, pierwsza czynność, sprawdzić czy pada. Pada. Nie bardzo mocno ale pada. Shit, shit, shit..Śniadanie i po śniadaniu odpalamy. Jesteśmy spakowani bo po powrocie z Grossglockner mamy tego samego dnia jechać do Niemiec, zobaczyć Neuschwanstein. Przez chwilę wstępuje w nas nadzieja bo niemal zupełnie przestało padać. Przyroda kusi: ”Jedźcie, jedźcie, jedźcie..” Jedziemy. Nic z tego. Kilka kilometrów i znowu pada. Tyle chociaż, że jest ciepło.
Przejeżdżamy przez bramę i wjeżdżamy na słynną Grossglockner Hochalpenstrasse. Widoki po prostu takie, że z nóg zwala. Alpejska zieleń, chyba nie ma drugiej takiej zieleni. Pada coraz mocniej. Na drodze jesteśmy tylko my. Nie ma żadnych innych motocyklistów. Pada coraz mocniej, mgła schodzi coraz niżej, robi się coraz zimniej. Asfalt coraz bardziej śliski. To już  nie mokry, matowy asfalt. Asfalt błyszczy już jak szkło. Chwila nieuwagi i… wolę nie myśleć. Jesteśmy jeszcze daleko od celu, którym jest Bikers Point na wysokości około 2500 m. Jesteśmy jeszcze na pierwszej części drogi z wysokimi alpejskimi sosnami. Patrzę z niepokojem na Jolę ale widzę, że wytrwale jedzie i po twarzy za szybą kasku widzę, że łatwo nie odpuści. Góralki łatwo nie odpuszczają…
Jedziemy dalej. Jesteśmy coraz  wyżej. Wjeżdżamy w drugą część drogi. Nie ma już sosen. Są skały porośnięte skąpymi trawami, mchami i porostami. No i przepiękne alpejskie szarotki. Krajobraz fantastyczny. Deszcz już nie pada. Deszcz leje. Mgła na wysokości oczu. Do deszczu dołącza się grad. Białe kulki odbijają się od szyby kasku i stukają jakby ktoś rzucał kamykami. Nie widać prawie nic. Winkiel za winklem. Zaczynam bardzo poważnie pytać sam siebie czy jest sens dalej jechać. Czy się nie wycofać i nie wrócić? To nie jest wstyd. Czasem nawet zawodowi alpiniści ze względu na załamanie pogody muszą wycofać się spod samego szczytu nie zdobywając go. To nie jest wstyd. Wstydem byłoby ulec wypadkowi, wiedząc, że w takich warunkach tak naprawdę nie powinno się jechać. Serce kroi mi się na kawałki. Już tak niedaleko do szczytu. Jeszcze tylko około 5-7 kilometrów i wycofać się? Decyduję się zatrzymać i sprawdzić nastawienie Joli. Nie chcę ryzykować, że coś może się jej stać. Zatrzymujemy się ale nie pytam jej wprost czy chce dalej jechać. Luźna pogawędka. Jakieś zdjęcie..Ku mojemu zaskoczeniu Jola nic nie mówi o odwrocie. Widzę, że chce jechać dalej. Jeszcze kilka chwil. Chcę jej dać czas do namysłu. Jeśli nic nie powie..jedziemy dalej. Nic nie mówi. Trudno mi w to uwierzyć ale odpalamy harleye i ruszamy już do podjazdu na położoną wysoko drogę na skalnej półce. To już ostatnie kilometry przed Bikers Point. Wspinamy się coraz wyżej. Jeszcze kilometr. Jeszcze ostatnie metry i..jesteśmy u celu !!!. Wjeżdżamy na najwyższy parking, na Bikers Point.
Jola, zrobiłaś to!!!  Śmiejemy się z radości jak wariaci. Nawet nie możemy zdjąć kasków bo ulewa jest taka, że chwila i będą mokre włosy od, których przemięknie wyściółka w kaskach. Wręczam Joli znaczek do kamizelki w kształcie motocyklisty na winklu i z napisem „Grossglockner”. Jola, ten znaczek możesz nosić z największą, niekłamaną dumą. Zasłużyłaś na niego jak mało kto. Wjechać na Grossglockner w warunkach w jakich wjechałaś to już nie jazda. To jest wyczyn na, który nie odważyłby się niejeden mężczyzna. Jesteś rasowym motocyklistą.
Robię zdjęcia. Grossglockner jest jak wymarły, nie ma żywej duszy. Nawet nie ma kto zrobić nam razem zdjęcia. Popatrzcie na zdjęcie poniżej bo takiego zdjęcia nie znajdziecie nigdzie. Pusty parking dla motocyklistów a na parkingu dwa harleye. Joli i mój. Na Grossglockner parking nigdy nie jest pusty. Tam zawsze są dziesiątki jeśli nie setki motocykli bo to Mekka motocyklistów z całej Europy. W warunkach w jakich my tam wjechaliśmy, nikt nie odważył się jechać. Wjechaliśmy tylko my dwoje. Lublin pany !!!
Idziemy do małego sklepu kupić pamiątki. Jola wybiera koszulki i coś jeszcze…
Zawsze powtarzam, że Grossglockner to magiczna góra. Jeśli raz tam wjedziesz, nie będziesz już mógł o niej zapomnieć. Jeszcze kręcimy się, robimy zdjęcia. Jola zdejmuje na chwilę kask żeby mieć chociaż jedno zdjęcie na, którym będzie wyglądać jak człowiek a nie jak kosmita. Deszcz leje bez chwili przerwy.
Ociągamy się ale …czas wracać. Przed nami jeszcze droga powrotna a warunki coraz gorsze. Deszcz, mgła, chwilami grad. Żegnamy się z magiczną górą. Musimy już wracać.
Droga z góry jest równie trudna. Hamowanie silnikiem. Chwilami czuję „taniec pingwina na szkle”. Staram się prowadzić tak łagodnie jak tylko można ale harley nie jest motocyklem łatwym w prowadzeniu. Mimo redukcji z przegazówką tylne koło chwilami tańczy. Patrzę na Jolę ale dobrze daje sobie radę. Co jakiś czas zatrzymujemy się żeby chwilę odpocząć i zrobić zdjęcie. Na zdjęciach widać głównie mgłę i ale tak tam wtedy było. Nie będziemy upiększać rzeczywistości. Krajobrazy było widać jedynie fragmentarycznie i to w bardzo ograniczonym zakresie. Za to doskonale widać mgłę i deszcz. Dołącza się dokuczliwe zimno. Zjeżdżamy w dół i… zaczyna błyskać. Jeszcze tylko burzy w górach brakowało. Ale nie. Błysnęło parę razy i uspokoiło się. Jak bardzo natura uczy pokory. Jak bardzo uczy nas cieszyć się małymi, najmniejszymi radościami. Leje deszcz, jest mgła, jest zimno, grad tłucze o kaski ale ja się cieszę. Cieszę się bo przecież mogła być jeszcze burza a nie było. Czyż to nie jest powód do radości?
Jedziemy wytrwale, teraz nie ma już odwrotu. Musimy jechać, musimy wrócić. Droga na Grossglockner wymarła. Ani jednego motocykla poza naszymi. Kto tam był, ten wie, że ta droga jest zawsze pełna motocykli ze wszystkich krajów Europy.
W końcu docieramy do celu. Jest brama wjazdowa. Uff, zrobiliśmy to !!!
Wyjeżdżamy za bramę na drogę do Bruck. Wstępujemy na stację żeby zatankować. Zjeżdżamy na parking i zastanawiamy się co dalej. Mieliśmy jechać do Niemiec zobaczyć Neuschwanstein. Jesteśmy po ciężkich przejściach ale kusi nas bo wyraźnie poprawia się pogoda. Deszcz właściwie ledwo mży i nawet przez chwilę zaczyna przebłyskiwać słońce. Ok., dłużej namawiać nas nie trzeba. Odpalamy i jedziemy w stronę Innsbrucka bo Neuschwanstein leży po niemieckiej stronie na pograniczu miejscowości Schwangau i Fuessen. To jest około 400 km ale damy radę. Jedziemy lokalną drogą. Niestety, ujechaliśmy 70 km i znowu leje deszcz. Ale jeszcze jedziemy. Jeszcze chcemy zmusić los do uśmiechu. Dojeżdżamy ok. 20 km do Insbrucka, podjeżdżamy zatankować motocykle. Deszcz już nie leje. Nie wiem jak to nazwać. Po prostu z nieba lecą strumienie wody. Siadamy w barze na stacji benzynowej, patrzymy na siebie i nie musimy nic mówić. Rozumiemy się bez słów. Nie jedziemy do zamku baśniowego króla. W tych warunkach nie ma to już żadnego sensu. Wejście do zamku często wyznaczane jest dopiero za kilka godzin od kupienia biletu. Pada ulewny deszcz przed, którym nie bardzo jest się gdzie schować w oczekiwaniu na wejście. Później jest około 20 minut podejścia do zamku piechotą w deszczu, później zejście w deszczu. Nie. Nie ma to już sensu. Kiedyś jeszcze odwiedzimy szalonego Ludwika. Dołożyliśmy kilometrów, mamy do domy sporo dalej niż spod Grossglockner ale nie mamy już wyjścia. Ruszamy dalej. Zbliża się wieczór. Jeszcze w Austrii znajdujemy hotel w sieci Land Zeit. Dwójka 120 E ze śniadaniem. Rano, oczywiście znowu deszcz a na domiar złego pada GPS (garmin zumo 220) O.K. nie ma problemu. Mamy dobre mapy a austriackie i niemieckie autostrady są dobrze oznakowane.
O jeździe na autostradach nie ma co pisać poza tym, że w Austrii cały czas padało a w Niemczech znacznie poprawiła się pogoda. Jedziemy w kierunku Berlina. Do Norymbergi jeszcze łapał nas przelotny deszcz ale czym bardziej na wschód tym pogoda była lepsza. W końcu przestało padać zupełnie. Jedziemy wciąż w przeciwdeszczowych ubraniach bo chronią nas przed chłodem a jest zimno. Późnym popołudniem przekraczamy granicę w Zgorzelcu. Jedziemy w stronę Wrocławia. W końcu zapada zmierzch i robi się wieczór. Dojeżdżamy do Kątów Wrocławskich i zatrzymujemy się na noc w jakimś zajeździe.
Rano odpalam motocykl i … nie ta muzyka. Bo harley nie dudni tylko gra. Shit, co jest? Oglądam wszystko i już wiem, gdzie jest problem. Pękł górny kolektor wydechowy. Jest szczelina szerokości milimetra ale to ona powoduje, że mój harley gra inaczej niż powinien. O.K. Nie ma problemu. Do Lublina dojadę a w Lublinie dla Asi i Jarka takie usterki to małe piwo przed śniadaniem.  Przejeżdżamy przez Wrocław. Piękne miasto. Chętnie bym tu jeszcze kiedyś przyjechał jeśli ktoś by mnie zaprosił i pokazał miasto. Wyjeżdżamy na drogę w kierunku Piotrkowa, Radomia..
Koło Sulejowa remont drogi i kilometrowe korki ale przecież motocykliści nie stoją w korkach tylko jadą. Jedziemy. Sprawnie omijamy uwięziony w korku samochody. Lecimy w stronę Radomia. Radom. Puławy. Lublin. I nasza wieś..Dom. Wprowadzamy motocykle do garażu. I tak jak zawsze, na zakończenie wyprawy, kiedy nikt nie widzi, całuję mojego harleya w licznik. Dziękuję Ci, przyjacielu. Jesteś wielki. Wiem, że nie masz ze mną łatwego życia ale myślę sobie, że inne motocykle chciałby czasem oświetlić światłem swojego reflektora zakątek do, którego Ty dotarłeś. Mam nadzieję, że moja radość z jazdy jest też i Twoją radością.
I tak kończy się nasza niedokończona opowieść. Niedokończona bo nie zobaczyliśmy zamku bajkowego króla choć było już nie tak daleko. Ale kiedyś tam wrócimy. I oczywiście, wszystko Wam opowiem..

Międzynarodowy Rajd Katyński