niedziela, 14 lipca 2013

Rumunia 2013


Rumunia. Nie brzmi zachęcająco. Planując jakiś wakacyjny wyjazd, staram się jak mogę, znaleźć coś pozytywnego i inspirującego w wyjeździe do Rumunii, ale nie potrafię. Odpuszczam Rumunię. Ale, wracają z Rumunii Kasia i Wojtek, którzy widzieli już nie jedno i są najbardziej wyjeżdżonymi motocyklistami, z tych których znam osobiście. Spotykamy się, i opowiadają o Rumunii z entuzjazmem i zachwytem. No, skoro Kasia i Wojtek...nie ma wyjścia, trzeba jechać.
Włączam internet, planuję trasę. Chciałoby się zobaczyć wszystko, ale wychodzi na to, że w Rumunii jest tyle rzeczy do obejrzenia, ale mam tylko tydzień czasu, na jeden wyjazd nie da rady. Trudno, zatem na pierwszy ogień idzie rumuńska "motocyklowa klasyka", a później zobaczymy..
Zaplanowane rzeczy do obejrzenia: Oradea, cmentarz w Sapancie, prawosławny zespół klasztorny w Barsanie, malowane monastyry w Bukowinie, Sighisoara, zamki chłopskie i kościoły warowne w rejonie Brasova, zamek w Bran, Transfogarska, Transalpina, zamek w Hunedoarze, i powrót do domu przez Oradeę.
Trasa wygląda tak:


























Dzień pierwszy. Przelot z Lublina do Oradei, ok. 700 km.







































Przed wyjazdem, Jola tradycyjne robi mi zdjęcie, jeszcze w czystym kombinezonie :-)))


































O.K. Żegnam się z Jolą i Mateuszem. Odpalam i ruszam na spotkanie z krajem Drakuli. Piszę celowo "z krajem Drakuli", bo Vlad Palovnik ps. "Drakula", to wielki patriota, który nie zawahał się przed niczym w obronie swojej ojczyzny. Brednie, które wypisują na jego temat, nie warte są splunięcia uczciwego człowieka. Widziałem gdzieś w internecie, że Vlad Palownik został umieszczony na liście dziesięciu największych zbrodniarzy w dziejach świata. Trzeba być ostatnim kretynem, żeby w człowieku, który całe życie poświęcił ojczyźnie, i zginął za ojczyznę, widzieć jednego z dziesięciu największych zbrodniarzy świata.
O.K., do Drakuli jeszcze wrócimy..
Jadę w kierunku przejścia w Barwinku. W okolicy Brzozowa chcę wyprzedzić biały furgon na ukraińskich numerach (chyba ford transit czy coś podobnego). Włączam kierunek i...furgon zajeżdża mi drogę. Zwalniam. Po chwili znowu włączam kierunek i...furgon zajeżdża mi drogę. Rozglądam się za patrolem drogówki, żeby przypomnieli mu, że to Polska a nie Ukraina, ale niestety policji nigdzie nie widzę. Z naprzeciwka nadjeżdża TIR. Odczekuję jeszcze moment i w ostatniej chwili wyprzedzam biały furgon. Nie spodziewał się, że będę wyprzedzał przed TIR-em i nie zdążył po raz kolejny zajechać mi drogi.
Droga przez Słowację i Węgry tradycyjnie nudna, nie ma o czym pisać. Na granicy słowacko-węgierskiej, trzeba kupić winiety na węgierskie autostrady. Jest tych autostrad tyle co kot napłakał, ale winiety trzeba mieć.
Na granicy stoi patrol węgierskiej policji.

























Podchodzę i pytam, gdzie mogę kupić winietę. Dwóch smarkaczy, z których każdy mógłbym być moim synem nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem. Pytam jeszcze raz. Jeden z nich zirytowanym tonem (oczywiście po węgiersku) i gestem ręki pana wszechmocnego, odsyła mnie do jakiejś obskurnej budy, w której sprzedają winiety. W budzie są dwa okienka rodem z polskich GS-ów z lat 70-tych. Krata i szyba z wyciętym otworem. Za obydwoma kratami siedzą dwie magiery, wyglądem w polskich GS-ów z lat 70-tych. Jedna obsługuje klienta, druga czyta gazetę. Podchodzę do tej, która czyta i pytam czy mogę zapłacić kartą. Baba spogląda na mnie, po czym bez jednego słowa, najspokojniej w świecie kontynuuje czytanie. Po prostu olewka ostentacyjna. O.K., jestem na wakacjach i założyłem, że nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.
Babiszon przy drugim okienku skończył obsługiwać klienta, więc podchodzę i pytam czy mogę zapłacić kartą. Baba o aparycji i manierach babci klozetowej z publicznego szaletu za PRL-u lat 70-tych, pyskuje mi coś po węgiersku, co brzmi, że chyba swoją kartę mogę sobie powiesić na ścianie. Pytam się czy mogę zapłacić złotówkami. O.K., babiszon wydaje jakieś chrząknięcia, które brzmią, że chyba mogę. Winieta kosztuje 6 E, płacę 30 pln i jestem happy.
Szybko przejeżdżam przez Węgry. Opowiadać nie ma o czym, bo na Węgrzech poza Budapesztem nic nie ma.
Na granicy, Węgier patrzy na mojego orzełka na rękawie, pyta czy Polak i przepuszcza mnie bez kontroli. Na rumuńskiej części, widzę że stoi kilka samochodów, wszystkie na zachodnich numerach, Francuzi, Niemcy, Holendrzy. Rumuni wszystkich trzepią, nie odpuszczają nikomu. Widzę, że jest na jakąś godzinę stania. Podchodzi do mnie Rumun, patrzy na orzełka, pyta czy Polak i...puszcza mnie bez kontroli. Super. Rumuni od razu na start pozytywnie zapunktowali. Podjeżdżam do małego budynku, na którym jest informacja, że sprzedają winiety. Jeszcze nie zdążyłem dobrze zsiąść z motocykla, a już leci do mnie trzech kierowców TIR-ów, żeby powiedzieć mi, że motocykliści w Rumunii nie potrzebują winiety. Są uśmiechnięci, życzliwi i widać, że cieszą się, że maja dobrą wiadomość...Podziękowałem, ale mimo wszystko idę do domku, żeby upewnić się u źródła, bo nie chcę nadziać się na minę. Uprzejma, uśmiechnięta kobieta, mówi dobrym angielskim, że motocykliści nie potrzebują winiety. Widać, że ma ochotę pogadać, więc opowiadam jej o swoich planach na zwiedzanie Rumunii. Życzy mi pięknego i udanego pobytu.
O.K. odpalam i po kilku minutach dojeżdżam do Oradei. Szukam hotelu w centrum, chociaż wiem, że będzie trochę drożej, ale następnego dnia chciałem przede wszystkim zobaczyć stare miasto i chciałem się jak najbliżej zakwaterować.
Znajduję hotel, ale sytuacja jest taka, że jest rozkopany wjazd w bramie przez, którą wjeżdża się na podwórko, na którym mógłbym zostawić motocykl. Mówię facetowi, że hotel podoba mi się, ale nie za bardzo chcę zostawiać motocykl na ulicy przed hotelem, a na podwórko nie ma wjazdu.
Na to gość mi odpowiada, że mogę wjechać na podwórko obok wykopu :-))) Wyglądało to tak. Wykop na głębokość sporo większą niż wzrost człowieka, a obok na szerokość ok. 50-60 cm, śliskiej jak diabli bazaltowej kostki.


































Jakoś się nie zdecydowałem :-))) Postawiłem Hondzię w zatoce przed hotelem, nakryłem pokrowcem i było dobrze. Nic się jej nie stało.
Następny dzień poświęciłem na zwiedzanie Oradei. Obrzeża miasta i nowe centrum nie są specjalnie ładne, ale stara część jest piękna. Większość budynków utrzymana jest w stylu wiedeńskiej secesji. Część z nich jest odnowiona, część stara i zaniedbana, ale nawet te zaniedbane mają swój urok. popatrzcie na zdjęcia poniżej, mam nadzieję, że przekonają was, że warto zatrzymać się w Oradei.


























































W Rumunii jest mnóstwo cerkwi, w centrum Oradei jest również cerkiew. Z zewnątrz nic szczególnego, ale za to piękna wewnątrz.







































W Oradei jest uniwersytet. Byłem ciekawy jak wygląda rumuński uniwersytet, więc poszedłem zobaczyć. Budynki są stare, wiele z nich wymaga remontu, ale atmosferę uniwersytecką czuć bez dwóch zdań. Kilka zdjęć poniżej...
Główny budynek.

























Przekraczam bramę i oto, znajduję się na terenie kampusu. Zielono, dużo drzew i atmosfera iście sielankowa.


































Rumuni są narodem bardzo muzykalnym. Gheorghe Zamfira czy Vladimira Cosmę zna każdy, ale zwiedzając uniwersytet trafiłem na wydział muzyki, z którego dochodziły dźwięki ragtime'a, granego przez studencką orkiestrę symfoniczną. Coś przepięknego. No właśnie, Rumuni ćwiczą ragtime'y na smyczki i orkiestrę, a później wychodzi im coś takiego :-)))

http://www.youtube.com/watch?v=2ESPVmeFluU







































A poniżej przychodnia lekarska dla studentów. Wygląda mało zachęcająco.






















































No, dobrze, pooglądałem uniwersytet (najbardziej podobała mi się ta muzyka :-))) ), czas wracać do starej części Oradei.







































































Poniżej, osłonięty drzewami budynek teatru.

























Powolnym spacerem zbliżam się do głównego deptaka Oradeii.


















































Poniżej deptak z secesyjnymi kamienicami, muzyką i, oczywiście pięknymi Rumunkami. Na deptaku dominują dwa języki: Rumuński i węgierski, ale jeśli widzisz piękną kobietę tzn, że widzisz Rumunkę.







































































































Idę w boczne uliczki. Są już mniej reprezentacyjne niż główny deptak, ale wcale nie mniej ciekawe. I co przede wszystkim...jest czysto. Tak, Rumunia jest krajem czystym. Ulice w miastach są zamiecione, wysprzątane, i wielokrotnie widziałem jak mieszkańcy spłukują kurz i piach z chodnika i z jezdni przed swoimi domami. Nie ma walających się papierów, puszek ani pudełek po papierosach, co np. w Grecji jest normą (a Albanii nawet nie wspominam, bo to jest jeden wielki śmietnik) W Rumunii nie śmierdzi, jak w wielu np. włoskich miastach. Byłem w kilku restauracjach, tańszych i droższych, widziałem kucharzy przez przeszklone drzwi. Ani razu nie widziałem, żeby kucharz przygotowywał posiłek gołymi rękami, bez rękawiczek..















































































Na zdjęciu poniżej starą, żydowską synagoga. W Oradei są trzy synagogi. Jedna stara, zniszczona, nie używana, nowa, której budowa zakończyła się w tym roku. Oglądając nową synagogę poznałem rabina i jego żonę. Nowa synagoga, nic ciekawego. Trzceciej synagogi nie widziałem.
Starą widać na zdjęciach poniżej. Normalnie jest zamknięta, ale jeśli ktoś chce ją obejrzeć, to jest tam gość, który ja otwiera.







































Na zdjęciu poniżej widać wnętrze synagogi, z tablicami upamiętniającymi miejscowych Żydów, zamordowanych w niemieckich obozach koncentracyjnych, głównie w Auschwitz.







































































Po całym dniu zwiedzania, czas coś zjeść, wracam do hotelu odpocząć i zjeść kolację. A poniżej widok z mojego okna na podwórko, na które miałem wjeżdżać przez ów wykop w bramie :-)))


























Wiadomo, że w trakcie wyjazdów spotyka się różnych, ciekawych ludzi. Ja poznałem Paulę, która jest mistrzynią Rumunii w judo i członkiem rumuńskiej kadry narodowej.







































No i tak zakończył się dzień w Oradei. Zostaję jeszcze na następną noc, a rano wyjeżdżam na zwiedzanie słynnego, kolorowego cmentarza w Sapancie i prawosławnego zespołu klasztornego w Barsanie.
Traska drugiego dnia.

Wyjeżdżam rano, w kierunku Satu Mare. Droga w zasadzie dobra, trochę nierówna, ale tylko trochę. Nie ma problemu. Kasia z Wojtkiem uprzedzali mnie, że drogi w Rumunii potrafią być nieszczególne, ale myślę sobie, chyba trochu przesadzili :-))) Droga, którą jadę mogłaby być lepsza, ale nie ma tragedii.
Dojeżdżam do Sapanty, która okazuje się miejscem zupełnie komercyjnym. Wstęp na cmentarz za biletami, w otoczeniu pełno straganów z pamiątkami.
Cmentarz w Sapancie jest właściwie rodzajem muzeum na otwartym powietrzu. Różni się on od innych cmentarzy tym, że jest kolorowy, wesoły i optymistycznie nastraja co do życia wiecznego.
Pierwszy kolorowy nagrobek powstał w 1935 roku, a ponieważ spodobał się miejscowej ludności, idea była kontynuowana. Każdy nagrobek to kolorowy krzyż, często zwieńczony zadaszeniem. Na każdym nagrobku najważniejszą częścią (oczywiście, poza samym grobowcem) jest tablica z kolorowym obrazkiem ukazującym coś ważnego z życia zmarłego, często z zabawnym wierszykiem. Są też tablice malowane dwustronnie. Na jednej np. jest pokazane czym się zajmował za życia a na drugie sposób w jaki zginął. W kolorystyce dominuje błękit, jako symbol nieba, do którego dostała się dusza zmarłego.





































































































































































Na tabliczce z ostatniego zdjęcia widoczny jest anioł w czerwonych majtkach, postaci kobiecej i dwóch facetów. Jaki zawód owa osoba mogła wykonywać, doprawdy...nie wiem ;-)))







































No, i oczywiście stragany, na których można kupić jakieś rękodzieła artystyczne itp...


























O.K. Sapanta obejrzana, ruszam do Barsany zobaczyć drewniane cerkwie. Droga taka sobie, gorsza od tej z Oradei do Sapanty, ale daje się jechać. Trochę więcej dziur, trochę więcej łat, no i oczywiście wszędobylskie krowy, konie, owce i kozy. Chodzą po drodze zupełnie luzem.
Pogoda trochę się psuje, schładza się (ale to dobrze) i mży drobny deszcz (ale to tez dobrze, bo o wiele lepiej się jedzie niż w upale)
Barsana to prawosławny klasztor i to...bardzo młody, bo zbudowany już po obaleniu bolszewickiego reżimu Ceausescu. Ale cały klasztor zbudowany jest w stylu starych, maramaroskich kościołów i w strej technologii. Do budowy nie użyto ani jednego metalowego gwoździa.
Oczywiście, najważniejszym elementem klasztoru jest cerkiew Dwunastu Apostołów, zwieńczona strzelistą, liczącą 56 m wieżą. Cerkiew Dwunastu Apostołów, to jedna z bardzo nielicznych cerkwi w Rumunii, w których wolno jest robić zdjęcia wewnątrz.





















































































































Poniżej cerkiew Dwunastu Apostołów i jej ikonostas.



























































O.K., klasztor w Barsanie obejrzany, ale muszę jeszcze dojechać do Campulung Moldovenesc czyli ok. 165km na wschód. Campulung Moldovenesc jest małym miasteczkiem w Bukowinie, które jest dobrym punktem wypadowym do oglądania słynnych, malowanych monastyrów.
Jadę. Pogoda dobra, nie pada, temperatura optymalna. Na mapie droga ta jest oznaczona, jako droga o szczególnych walorach widokowych. I rzeczywiście, widoki są nieziemskie. Ale sama droga...czymś takim jechałem tylko raz w Albanii. Dziura na dziurze, łata na łacie. W dodatku więcej dziur na prawym pasie, czyli dokładnie na tym, którym ja jadę. Po prostu koszmar, nawet nie ma jak ominąć dziury, bo wpada się w następną. Teraz już wiem jakie drogi mieli na myśli Kasia i Wojtek. Tam, gdzie jest dobra widoczność jadę lewym pasem, bo prawym się nie daje. W pewnym momencie widzę przed sobą Vectrę na francuskich numerach. Też jedzie lewym pasem. Nagle zatrzymuje się, prawe i lewe drzwi się otwierają, z samochodu wyskakuje facet na lewo, kobieta na prawo i zaczynają uciekać. Zatrzymuję się, idę zobaczyć co się dzieje i widzę przed samochodem...krowę. Mleczną, dojną mućkę przed, którą uciekali Francuzi. No cóż, są narody wykształcone i mniej wykształcone...
Nie mam siły dłużej jechać za Francuzami. Daję lekko w palnik i jadę do przodu. Po drodze widoczki...

 Dojeżdżam wreszcie na nocleg do Campulung M. Dystans 165 km jechałem 6 godzin. Droga jak ze snu wariata, ale widoczki wynagradzały wszystko. Jeszcze kolacja i czas spać, Jutro do obejrzenia malowane monastyry i przelot do Sighisoary.
Rano śniadanie. Menu tylko po rumuńska, a kelner nie bardzo potrafił wytłumaczyć mi co, która potrawa oznacza. W końcu wybrałem coś, co wydawało mi się, zawierało jajecznicę na boczku. I rzeczywiście. Kelner przynosi mi wielki talerz. Na środku są ziemniaki pure, dookoła tego jajecznica na boczku z trzech jajek, a dookoła wianka z jajecznicy, wianek różnych gatunków pokruszonego owczego sera. Oceniam to na porcję dla trzech ludzi. Zjadłem około 1/3 porcji, więcej nie mogłem. W smaku rewelacja. Sycące tak bardzo, że o tym jednym posiłku spędziłem cały dzień do wieczora, nie czując głodu.
Plan na dzisiejszy dzień to zobaczyć malowane monastyry Bukowiny i dojechać do Sighisoary.







































Oki, śniadanie zjedzone, odpalam i jadę. Pierwszy monastyr jest w Moldovita. Monastyr został wzniesiony w latach 1402-1410, który niestety spłonął, a drugi monastyr został zbudowany w roku 1532. Cerkiew tego monastyru jest pod wezwaniem Zwiastowania i ozdobiona jest malowidłami wewnętrznymi (niestety, nie wolno fotografować) i zewnętrznymi, który były namalowane w 1537 roku.
Historia cerkwi jest długa i równie skomplikowana, co jej malowidła. Można przeczytać o nich tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Monastyr_Moldovi%C8%9Ba
Poniżej kilka zdjęć z Moldovity.






























































































Następnym monastyrem, który chciałem obejrzeć jest Sucevita. Centralną część monastyru stanowi cerkiew pod wezwaniem Zmartwychwstania. Jego historię, opis malowideł i architektury można przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Monastyr_Sucevi%C5%A3a
I, oczywiście tradycyjnie kilka zdjęć...








































 Piękny monastyr. Mam w planie jeszcze jeden To Voronet, oddalony o ok. 55 km. A po drodze jeszcze ciekawostka, polska wieś Kaczyka. W Kaczyce jest kopalnia soli, polski kościół i dom polski.
Historię wsi, kopalni soli i domu polskiego można przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kaczyka
I dwa zdjęcia z Kaczyki...


































Jadę już do Voronetu. Droga nie jest specjalnie interesująca krajobrazowo, ale asfalt przynajmniej gładki i bez dziur. Dojeżdżam do celu, parkuję i idę oglądać monastyr. Jego centralną częścią jest cerkiew pod wezwaniem św. Jerzego. Tradycyjnie wklejam linka do historii monastyru, z opisami malowideł: http://pl.wikipedia.org/wiki/Monastyr_Vorone%C5%A3
No i, oczywiście zdjęcia...










































Uff, ależ sobie pooglądałem. Monastyry zostaną w mojej pamięci na zawsze. Coś tak pięknego, kolorowego i jednocześnie uduchowionego rzadko się spotyka. Miałem dużo szczęścia, bo wszystkie monastyry oglądałem w niedzielę, dlatego były otwarte i mogłem je zobaczyć w środku. Przepychu barw, nastroju nie da się opisać. W Moldavita była właśnie odprawiana msza św. w obrządku prawosławnym. Widać i czuć głęboką wiarę Rumunów.Szacun im za to, że wierzą nie tylko w pieniądze...
Czas się zbierać. Jeszcze dzisiaj muszę dostać się do Sighisoary. Mam przed sobą 270 km drogi, a nie wiem jaka ta droga. Gładka czy dziury. Jeśli gładka to śmignę szybko, jeśli dziury to kanał...Jadę. Na szczęście droga równa jak stół. I piękna jak marzenie.


























Gdzieś przed Bistritą pada mi GPS. Właściwie padał już wcześniej, ale udawało się go jeszcze uruchomić. Generalnie jazde bez GPS-a nie jest jakimś specjalnym problemem, ale GPS-em łatwiej jest poruszać się w miastach. O.K., dojadę i bez GPS-a. Wjeżdżam na stację zatankować. Podjeżdża chłopak z dziewczyną na TDM-ie. Witamy się, widzę, że chłopak ma taki sam GPS jak mój (Lark 35 AT). Mówię, że mam problem z nawigacją. Vasile (tak ma na imię) mówi, że chętnie to zobaczy i prawie na pewno, bez oglądania wie, gdzie jest problem. O.K., ogląda to wszystko i mówi, że problem jest typowy dla tego GPS-a. On ma na przewodzie jakąś część (nie umiem tego nazwać), która jest schowana w takiej plastikowej tulei, która nie daje się rozbierać. I ta część w tulei przegrzewa się.Kiedy przegrzeje się, GPS wyłącza się i daje się ponownie włączyć dopiero jak wystygnie. Mówi, że odłączy mi tę tuleję i podepnie nawigację bezpośrednio pod akumulator, tak jak ma to zrobione u siebie. O.K. Wciela zamiar w czyn i...GPS działa bez problemu. Nie przegrzewa się, nie wyłącza się, po prostu problem przestał istnieć. Vasile, jesteś wielki !!!
Oto Vasile i Alina.


























Bez problemów, spokojnie dojeżdżam do Sighisoary. Znajduję hotel z widokiem na stare miasto.
Mój widok z okna.























Rano idę obejrzeć stare miasto. Jest przepiękne. Kolorowe, czyste, nastrojowe, miejsce urodzenia Vlada Palovnika. Historię Sighisoary można przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Sighi%C8%99oara
No i oczywiście zdjęcia...














 No i co? Podoba wam się Sighisoara? Mnie bardzo. Niezwykle malownicza, trochę tajemnicza, wielokulturowa, spokojna, bez hord turystów.
Z Sighisoary jadę w okolicę Brasova. W tym rejonie znajduje się pewien fenomen historyczno-architektoniczny czyli tzw. zamki chłopskie.
Zamek chłopski był to rodzaj zamku, który nie pełnił funkcji mieszkalnych, ale służył rolnikom jako ochrona w czasie zagrożenia zbrojnego. Na terenie zamku nie było klasycznie rozumianych komnat zamkowych, ale pojedyncze cele dla rodzin chłopskich, pomieszczenia gospodarcze, niekiedy szkoła, no i oczywiście kościół.
W poniedziałek jadę zobaczyć pierwszy zamek chłopski czyli Harman. Gorąco odmóżdża i zwala z motocykla. Dojeżdżam i...zamek zamknięty bo...poniedziałek. No trudno, obejrzę i obfotografuję tylko z zewnątrz.
Zamek w Hrman został wybudowany przez Krzyżaków. A właściwie, Krzyżacy w XIII w. wybudowali gotycki kościół, a chłopi z okolicznych wsi w XV w. otoczyli go murami obronnymi, przekształcając go w twierdzę.
Kilka zdjęć zamku chłopskiego w Harman.







































No dobrze. Harman z grubsza obejrzany, ale co to za obejrzenie. W środku nie byłem. No nic, zobaczę następny w Prejmer. To niedaleko...
Jadę do Prejmer i...taka wasza w te i nazad...zamknięte bo...poniedziałek. O, nie. Nie po to tyle jechałem, i nie po to przeżyłem najlepsze lata w syfie PRL-u, żeby nie wiedzieć jak się załatwia takie sprawy. Wała mnie obchodzi, że jest poniedziałek. Szukam ciecia. Znajduję, krótka rozmowa i...wpuszcza mnie do środka. Ależ zarąbiste miejsce !
Wklejam wam foty, żebyście i wy mogli poczuć klimat tego miejsca.















No i tak wygląda Prejmer. Bardzo interesujące miejsce. Gotycki kościół, chłopskie cele. Wewnątrz rzeczywiście ma się poczucie bezpieczeństwa, i że nikt nieproszony tutaj się nie dostanie.
Jest jeszcze jedna chłopska twierdza, trochę inna niż pozostałe. To Rasnov. Usytuowana na wysokim wzgórzu, trudno dostępna, nie do zdobycia, właściwie małe miasto. Jadę do Rasnov. Tak to wygląda. Moja Hondzia na dole, a zamek na górze. Trzeba się tam jakoś wdrapać..





 Jest już późne popołudnie, ale dowiaduję się u tubylców, że zamek otwarty jest do 19-tej, jeszcze zdążę. Jadę, parking jest całkiem niedaleko. Na szczyt można albo wejść piechotą albo wjechać małymi wagonikami ciągniętymi przez traktor. Nie chce mi się iść, wybieram drugą opcję...
Zdjęcia...










 Jest już około 19-tej. Zjeżdżam na dół, muszę jeszcze dzisiaj dojechać do Bran, na jutro mam zaplanowane zwiedzanie zamku Vlada Palovnik'a, później trasę Transfogarską i podjazd do Novaci u podnóża Transalpiny. Do Bran jest tylko kilka kilometrów. Po krótkiej chwili jestem na miejscu, znajduję hotel i...czas na sen...
Traska na następny dzień...Ponad 300 km.

 Rano szybkie śniadanie i zwiedzanie zamku Vlada Palovnika ps "Dracula". Vlad Palovnik był wielkim patriotą. Opiekował się swoimi podwładnymi, i był bezlitosny dla wrogów Wołoszczyzny, którą rządził i, która była jego ojczyzną. Dla jej obrony nie zawahał się nabić na pal 20 000 tureckich jeńców, żeby Turcy, którzy szli pełnymi siłami na Wołoszczyznę, widzieli jaki los czeka każdego, kto podniesie rękę na ziemię Vlada. 20 000 pali z nadzianymi na nie ludźmi wkopał w ziemię w postaci lasu długości trzech kilometrów i szerokości kilometra. Sułtan, kiedy zobaczył ten las, powiedział, że z diabłem nie będzie walczył i wycofał się. Opis życia i losów Vlada Palownika można przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82ad_Palownik
O.K., jadę na zamek. Tak naprawdę, ten zamek nie jest zamkiem Vlada i nigdy w nim nie mieszkał, ale tradycja przywiązała jego postać do zamku i tak już zostało.Tak naprawdę, Vlad Palovnik mieszkał w zamku Poenari, ale zostały już niego tylko ruiny. Nie bardzo jest co oglądać... Nota bene...zamek Bran ma prywatnego właściciela, który jest malarzem, mieszka w Nowym Jorku i...chce zamek sprzedać. Cena wynosi 25 mln. dolarów.
Zdjęcia z zamku. Miejsce o niesamowitym klimacie...
Historia zamku jest tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Bran



































Przy podejściu do zamku, jest wiejska chata z dachem pokrytym mchem.


























A przy wejściu do zamku stoi krzyż, z wyrytymi modlitwami i zaklęciami przeciwko wampirom.




















































































































Kończę już oglądać zamek Bran. Piękne, niesamowite miejsce. Jedno z nielicznych miejsc, gdzie widać sporo turystów...
Lecę na Transfogarską. Po drodze, w Fagaras widzę sporą grupę motocyklistów. Podjeżdżam, żeby pogadać. Zatrzymuję się, motocykle na litewskich rejestracjach. Zagaduję parę słów, ale...beton jakiś. Patrzą spode łba, są mrukliwi, niesympatyczni i jak dynamitem od pługa oderwani. Nie moja bajka. Odpalam i znikam. Dojeżdżam do Carty, w której zaczyna się Transfogarska. Pogoda piękna, ciepło, ale nie gorąco, można jechać...Wjeżdżam coraz wyżej po serpentynie drogi. Asfalt dobry, równy i gładki. Zbocza pięknie zalesione. W końcu dojeżdżam do miejsca, w którym zaczynają się skały porośnięte mchem i skąpą górską roślinnością. Krajobraz przepiękny. Pogoda trochę się psuje, schładza się i lekko pada. Ale nie ma tragedii. W okolicy tunelu robi się ciemno, mglisto i deszczowo. Jadę spokojnie, coraz niżej, pogoda trochę się poprawia, deszcz mniejszy, ale tylko na chwilę. Na samym dole, już na prostej, znowu pada...
Trochę zdjęć z Transfogarskiej.













































 No i tak dobiega końca mój rajd po Transfogarskiej. Właściwie Transfogarska, formalnie kończy się w Pitesti, ale odcinek Curtea de Arges-Pitesti, to zwykła, nieciekawa, prosta droga, na którą szkoda czasu. W Curtea de Arges, odbijam w prawo i jadę w kierunku Novaci. Jutro czeka mnie Transalpina, Hunedoara i powrót na nocleg do Oradei.
Dojeżdżam do Novaci. W knajpie spotykam fajnych Czechów na motocyklach. Włóczą się po Rumunii, to tu, to tam...Kolacja i odpoczynek. Jutro bardzo intensywny dzień, trzeba odpocząć.
Traska na jutro.


































Rano podjazd na Transalpinę. Pogoda taka sobie. Nie pada, ale jest chłodno i nie ma Słońca. Nie ma problemu, jadę...Czym wyżej, tym pogoda gorsza, a głównie mgła. W końcu robi się tak, że właściwie nie daje się jechać. Nie widać nawet gdzie jest droga. W końcu robi się zupełny koszmar. Po prostu nic nie widać. Stawiam motocykl, idę 20 kroków, żeby zobaczyć jak prowadzi droga, wracam, przejeżdżam te 20 kroków, i znowu to samo. I tak kilkanaście razy. W końcu mgła się rozprasza i robi się piękna widoczność. Transalpina jest drogą widokowo przepiękną. Jest inna niż Transfogarska, ale wg mnie ładniejsza.

 



























































































- A coś ty za jedna?
- Ja jestem Hondzia.
- A ja jestem Apollo.


























-Daj buzi, Hondzia.


























- Mamo, mamo!!! Patrz, to Hondzia.
- Tak, tak synku, to prawdziwa Hondzia Transalp. To najlepszy motocyklu obok Harleya, jaki kiedykolwiek ludzie zrobili. Zapamietaj to sobie, żebyś wyrósł na mądrego osła...


























Zjeżdżam coraz niżej. Pozostaje jeszcze długi prosty odcinek do Sebes, ale wciąż jest to formalnie Transalpina.
























































I to właściwie już koniec Transalpiny. Piękna droga, bardzo urozmaicona krajobrazowo, zachwycająca przyroda...I nawet było trochę motocyklistów. Od Niemców na ścigantach, którzy przyjechali pościgać się na Transalpinie, poprzez takich jak ja, co to przyjechali widoczki sobie pooglądać, po motocyklowe przedszkole z motocyklami na lawetach, którzy nie wiem po co przyjechali na Transalpinę. Chyba tylko po to, żeby później powiedzieć, żeby byli motocyklem w Rumunii :-)))))
Na koniec mojej przygody z Rumunią, jeszcze zamek w Hunedoarze. To średniowieczny zamek, który pochodzi z XII/XIII wieku. Historia zamku, jak to zwykle bywa jest długa i skomplikowana, zwłaszcza jeśli chodzi o właścicieli. Było ich kilku, każdy dołożył coś od siebie i tak powstała obecna bryła i otoczenie zamku. O jego losach można przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_w_Hunedoarze















 Zdjęcie poniżej, miało być już ostatnim zdjęciem z opowieści o moim wyjeździe do Rumunii. Ostatni parking...



































Jechałem już w stronę Oradei na ostatni nocleg w Rumunii. Droga koszmarna, dziury, łaty, piach i kamienie. Wciąż brakowało mi zdjęcia, które pokazywałoby charakter Rumunii, bo czasem jedno zdjęcie opowie więcej niż setki słów. Jadę, klnę drogę w żywy kamień i...nagle jest !!! Widzę motyw, który zawiera w sobie całą Rumunię. Krzyż i konie o zmierzchu. To jest właśnie Rumunia.


























Krzyż i konie. Bez tych dwóch atrybutów Rumunia nie jest Rumunią. Rumuni są narodem bardzo religijnym, nigdy się nie poddali, i nigdy nie pozwolili sobie narzucić jarzma komunizmu. A konie...Koń to zwierzę bez którego trudno wyobrazić sobie krajobraz Rumunii. Jeźdźcy w siodle, cygańskie obozy, których jest mnóstwo, koń przy pracy w polu...
I tak kończy się moja podróż do Rumunii. Podróż absolutnie zaskakująca. Jechałem do Rumunii z rezerwą w duszy, a wróciłem zachwycony. Rumunia to kraj zaskakująco piękny, kolorowy, trochę dziki, trochę tajemniczy. Ludzie niezwykle życzliwi, uśmiechnięci i ciekawi wszystkiego nowego. Cyganie w swoich przydrożnych obozach, konne wozy na drogach, kobiety i mężczyźni ubrani w ludowe, regionalne stroje idący w niedzielę do cerkwi. Muzyka, która długo brzmi w uszach. Żaden opis nie odda piękna Rumunii. Nie doznasz go, jeśli sam nie pojedziesz. A przecież zobaczyłem tylko cząstkę tego, co trzeba było zobaczyć. Rumunię można zwiedzać i oglądać tygodniami...
Wracam już do domu. Podróż bez rewelacji, nic ciekawego, poza tym, że nagle na Słowacji...znowu padł GPS :-))) A już myślałem, że Vasile naprawił go na dobre :-))). O.K., nic się ie stało. I tak super, że działał w chwilach, kiedy najbardziej był mi potrzebny.
Przejechałem 3242 kilometry w osiem dni, ze średnią 400 km dziennie. I już mógłbym znowu jechać do Rumunii.