czwartek, 30 maja 2013

Dęblin, Gołąb i Puławy.

Boże Ciało, piękna pogoda i chęć do jazdy. Oczywiście Harleyem bo w święto i w ładną pogodę jeżdżę tylko Harleyem. Transalp sobie odpocznie.
Pierwotnie założonym celem był Dęblin, bo to niezwykle interesujące miejsce, ale po drodze są jeszcze Puławy i Gołąb.
O drodze do Puław nie ma co opowiadać. Ale za to w Puławach jest pewien rodzynek, i idę o zakład o każde pieniądze, że nawet rodowici Puławianie nie wiedzą co mają w swoim mieście. Otóż, przy ulicy Aignera, na pięknym wzgórzu, jest kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia N.M.P. Kościół widoczny z daleka, znany wszystkim i jak wygląda każdy widzi.







































W tym kościele, jak w każdej parafii są księgi parafialne.A w tych księgach jest dokument oznaczony sygnaturą: 110/1920. Oto ten dokument. Przeczytajcie go uważnie.


















Przeczytaliście? Tak, dobrze widzicie. To jest akt chrztu, wystawiony z datą 15 sierpnia 1920 roku, podpisany przez Józefa Piłsudskiego, który w tym dniu balował w Puławach na chrzcinach dziecka niejakiego Stanisława Minkiewicza i Stefanii z Michałowskich. A czy data 15 sierpnia 1920 coś wam mówi? Tak, macie rację, to data bitwy warszawskiej i tzw. "cudu nad Wisłą", którego sprawcą rzekomo był Piłsudski. Najcięższe bitwy odbywały się tego dnia w rejonie Radzymina. Jak widać "naczelny wódz" był cudotwórcą nie byle jakiej miary, bo oczywiście cuda się zdarzają, ale takie, żeby jedna osoba mogła w tym samym czasie walić gorzałę na chrzcinach w Puławach, i dowodzić bitwą z bolszewickimi bandami w okolicach Warszawy, zdarzają się tylko cudotwórcom najwybitniejszym.
No to może towarzysz Piłsudski, dowodził wojskiem tuż przed 15 sierpnia 1920 ? Nie, nie dowodził. W dniach 12 i 13 sierpnia obracał panienkę w Bobowej na Śląsku. Są na to świadkowie (Prystor) i pamiętniki owej panienki. 14 sierpnia upłynął mu pod znakiem powrotu od panienki ze Śląska.
No to może towarzysz Piłsudski dowodził wojskiem chociaż tuż po bitwie warszawskiej? Nie, towarzysz Piłsudski w dniach 16 i 17 sierpnia nawet nie wiedział gdzie jest front. Po prostu, po powrocie od panienki i z libacji w Puławach nawet nie potrafił znaleźć własnych oddziałów.
A w ogóle, to towarzysz Piłsudski nie miał prawa używać tytułu "naczelny wódz", bo 10 lub 11 sierpnia złożył na ręce Witosa pisemną rezygnację z tytułu "naczelnego wodza" Towarzysz Piłsudski za wszelką cenę starał się utrzymać ten fakt w tajemnicy, a Witos też milczał, bo bał się, że Piłsudski każe go zamordować, tak jak kazał zmordować innych, którym zawdzięczał swoją karierę lub zazdrościł im sukcesów. Witos ujawnił to dopiero w swoich pamiętnikach opublikowanych w 1964 roku.
Tak więc towarzysz Piłsudski miał tyle wspólnego z bitwą warszawską, co blask Księżyca z rozrodczością trzody chlewnej. Pękam za każdym razem ze śmiechu, kiedy widzę wszelkiej maści towarzystwo, składające wieńce pod pomnikami owego "cudotwórcy" :-)))
O.K., dosyć o towarzyszu Piłsudskim, nie jest to postać, która zasługuje na poświęcanie jej aż tyle czasu.
Z Puław jadę do Dęblina ale po drodze chcę jeszcze wstąpić do bardzo interesującej miejscowości czyli do Gołębia. Droga całymi kilometrami wśród kwitnących akacji. Zapach po prostu nie daje się opisać, coś niebywałego.


























Przepiękną drogą dojeżdżam do Gołębia. W Gołębiu, oczywiście procesja bo dzisiaj Boże Ciało. Kościól pod wezwaniem św. Katarzyny i św. Floriana.



























































A obok kościoła jest coś, co nazywa się domkiem loretańskim.


























Domek loretański ze swoją niezwykłą architekturą jest miejscem kultu Matki Boskiej, a jego opis i historię możecie przeczytać tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Domek_loreta%C5%84ski_w_Go%C5%82%C4%99biu
W Gołębiu jest jeszcze jedno ciekawe miejsce. To stacja kolejowa. Jest stara, drewniana, zniszczona i przypomina małą, prowincjonalną stacyjkę z powieści rosyjskich, przedrewolucyjnych klasyków.







































A obok stacji jest pomnik poświęcony akcji partyzantów z Batalionów Chłopskich, którzy w 1943 roku, wysadzili w powietrze pociąg wiozący amunicję. Opis akcji tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Wysadzenie_poci%C4%85gu_amunicyjnego_pod_Go%C5%82%C4%99biem































O.K., Gołąb obejrzany, mogę lecieć do Dęblina. Dalszy odcinek drogi nie mniej piękny niż poprzedni. Teraz nie ma już akacji ale kwitną pola rzepaku. I znów ten zapach..Spokojnie, spacerowym tempem dojeżdżam do Dęblina.
Najpierw oglądam zespół pałacowy Mniszchów. Pałac jest na terenie pięknego parku z niewielkim stawem. Cała posiadłość miała kilku właścicieli. Jednym z nich był ród Mniszchów, z którego wywodziła się Maryna Mniszchówna. Maryna wydała się najpierw za cara Rosji Dymitra Samozwańca I, a później wydała się za drugiego cara Rosji Dymitra Samozwańca II. Ot, takie miała hobby. Nie wpuszczała do łóżka nikogo poniżej cara. Magistrów pewnie nawet nie zaszczycała spojrzeniem.
Historia posiadłości tutaj: http://www.deblin.cal.pl/maryna_mniszchowna.php




























Dęblin to była twierdza z czasów carskich. Niewiele już z niej zostało, ale trochę jeszcze można zobaczyć.
Krótka historia twierdzy tutaj: http://pl.wikipedia.org/wiki/Twierdza_D%C4%99blin
Jednym z ocalałych fragmentów jest Brama Lubelska.


























Kolejną częścią fortu, którą chcę zobaczyć jest fort Mierzączka, ale jest on usytuowany po drugiej stronie miasta. Po drodze wstępuję jeszcze na cmentarz Belonna, na którym spoczywają żołnierze z wojen lat 1920 i 1939.




















































Piękny, stary cmentarz. Ale i dziwny. Na żadnym z nagrobków nie jest napisane w jakiej wojnie zginęli Ci młodzi chłopcy. Nawet jednym słowem nie jest wspomniane, że zginęli w walce z hordami bolszewickich barbarzyńców. Cóż przeciętnemu cudzoziemcowi, który odwiedza ten cmentarz mówi rok 1920 ? Nic. Władze Lwowa zabroniły pisać prawdę na tablicach cmentarnych, cmentarza Orląt Lwowskich. Ale ten cmentarz jest w Polsce. Wstyd.






























































Patrzę ze smutkiem na nagrobki poległych. To im dziewczyny śpiewały "Rozkwitały pąki białych róż". Cóż, tym chłopcom nie udało się wrócić do swoich dziewczyn. A na ich nagrobkach nie ma nawet napisu od czyjej kuli zginęli, czyja szabla lub bagnet zgasiły ich młode życie. Pewnie nie o takiej Polsce śnili. Wstyd.
Opuszczam już cmentarz. Po drodze spotykam młodych ludzi, którzy idą tam, gdzie ja przed chwilą byłem. To dobrze, że nie zapominają o tym miejscu.
Jadę na drugą stronę miasta zobaczyć jeszcze fort Mierzączka. Zostały już tylko fragmenty.

Dobiega już końca moja wizyta w Dęblinie. Jadę jeszcze zobaczyć stary dworzec kolejowy. Właściwie to nie popisałem się tutaj, bo nie zrobiłem wszystkich zdjęć, które należało zrobić. W Dęblinie jest właściwie nie dworzec, ale zespół dworca kolejowego z całą infrastrukturą budowlaną, włącznie z domami dla wyższych urzędników kolejowych.
Zrobiłem tylko zdjęcie wieży ciśnień. Dobre i to..







































Wracam już do domu. Jeszcze raz przekonałem się, że w Polsce jest fantastyczna prowincja. Piękna, ciekawa, niekiedy smutna, o niepowtarzalnym klimacie.

niedziela, 26 maja 2013

Cuda anatomii czyli rzecz o Sienkiewiczu.

Pogoda ostatnio nie za bardzo, ale dzisiaj było jako, więc wybraliśmy się z Kasią, Agatką i Wojtkiem do Woli Okrzejskiej zobaczyć dom, w którym urodził się Henryk Sienkiewicz. W domu tym zrobili muzeum, ale dzisiaj muzeum było zamknięte bo coś tam..
O Sienkiewiczu można  mówić  rzeczy różne: A to, że nie za bardzo chciał się uczyć, a to, że nawet medycynę próbował studiować (na szczęście nie skończył), a to, że miał kompleksy z powodu niskiego wzrostu, a to, że był związany w życiu z pięcioma kobietami i wszystkie miały na imię Maria, bo mógł tylko z Marią, a to, że miał tendencje do megalomanii (ale nie do końca udowodnione) i w ogóle..Myślę, że nic z tych rzeczy mu nie ujmuje, przeciwnie chociaż trochę ożywia jego postać, bo biografia Sienkiewicza jest nudna jak niemieckie burdele (Marek Hłasko, który znał się na niemieckich burdelach jak mało kto, twierdził, że są najnudniejsze na świecie)
Twórczość Sienkiewicza, którą z upływem czasu, coraz bardziej lubię i cenię, skłania mnie do refleksji, że istnieją na świecie cuda jeszcze większe, niż cud nad Wisłą, a które udowadniają, że anatomia ludzka u niektórych może być zmienna, i ten sam osobnik może mieć dupę raz z przodu, a raz z tyłu. Albo, że dupy można używać do myślenia, a głowy można nie mieć w ogóle.
No bo weźmy na ten przykład niektórych znawców twórczości Sienkiewicza.
Kiedyś twierdzili, że twórczość owa jest wysoce patriotyczna, że pobudza świadomość i dumę narodową Polaków, i że każdy Sienkiewicza powinien czytywać, przynajmniej okresowo. A dzisiaj mówią oni, że patriotyzm Sienkiewicza, to nie patriotyzm tylko nacjonalizm, ksenofobia, obskurantyzm, i robią wszystko, żeby Polacy zapomnieli, że w ogóle jest taki autor jak Sienkiewicz.
Oczywiście, Polska to wolny kraj i nikt nie ma obowiązku myślenia głową, można myśleć dupą, ale uważam, że pisząc o twórczości Sienkiewicza jako o nacjonalizmie, ksenofobii, obskurantyzmie i tym podobnie, na początku takiej rozprawy powinno się zamieścić informację, która część anatomii była używana do myślenia, bo inaczej taka rozprawa dla tych mniej zdolnych, czyli myślących głową może być niezrozumiała.
O jeździe nie ma co pisać, poza tym, że jechaliśmy przez Moszczankę i Okrzeję, a wracaliśmy przez Kock. Przy drodze kwitną i cudownie pachną akcje, łąki wyglądają jak zachwycające kobierce dzikich, polnych kwiatów, a w Okrzei przejeżdżaliśmy koło kościoła, w którym brali ślub rodzice Sienkiewicza, a później mały Henryk został ochrzczony.
A na koniec tradycyjnie kilka zdjęć.





















































środa, 15 maja 2013

"Imię Róży" czyli Melk 2013

"Zbliżając się do kresu grzesznego żywota, posiwiały ze starości, wypatrując już chwili, kiedy zagubię się w niezmierzonej Boskiej otchłani, milczącej i pustej, bym miał udział w blasku anielskiej mądrości, przykuty ociężałym i chorym ciałem do celi klasztoru w Melku, tak drogiemu memu sercu, biorę do ręki pióro, by na tym welinie pozostawić świadectwo cudownych i straszliwych wydarzeń, w których w mej młodości uczestniczyłem, powtarzając verbatim wszystko, co widziałem i słyszałem, nie ważąc się na to, żeby dobyć na światło dnia jakiś zamysł, lecz pozostawiając tym, co nadejdą (jeśli nie uprzedzi ich Antychryst), znaki znaków, ażeby ich odczytywanie, stało się modlitwą."

Umberto Eco. "Imię Róży"



Imię Róży", klasztor w Melku. Tak, to właśnie tutaj, Adso spisywał przypadki swojego życia, a właściwie historię ze swojej młodości. Umberto Eco napisał książkę absolutnie niezwykłą. A Jean-Jacques Annaud zrobił z tego doskonały film. Oczywiście, jak w większości przypadków bywa, film, nawet nie zbliża się klasą do książki, ale i tak jest doskonały. Znam tylko dwa przypadki, kiedy film przerósł literacki pierwowzór. Jeden to "Kariera Nikodema Dyzmy", świetna parodia na umysłową tępotę, bufonadę i prostactwo Piłsudskiego. Drugi przypadek, to "Noce i dnie". Przeczytanie tej książki, każdy ksiądz mógłby zadawać na spowiedzi jako pokutę za najcięższe grzechy, a Antaczak zrobił z niej film, który mogę oglądać w nieskończoność.
Cóż mi pozostało? Trzeba jechać do Austrii, zobaczyć Melk. Historii opactwa w Melku nie będę opisywał, bo to blog motocyklisty, a nie historyka, ale jeśli ktoś jest jej ciekawy, to wklejam linka do Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Opactwo_Benedyktyn%C3%B3w_w_Melku
Umawiamy się z Markiem, że lecimy razem. Do programu włączamy jeszcze wypad na Grossglockner.
Spotykamy się w czwartek rano na stacji benzynowej.

Pogoda piękna. Radość z wyjazdu ogromna. Odpalamy i startujemy. Jedziemy przez Słowację. Planujemy dojechać ile się da za Melk, następnego dnia Grossglockner i powrót do Melku, następnego dnia zwiedzanie opactwa i wyjazd do domu.
Droga piękna i bezproblemowa. Po kilku godzinach dojeżdżamy do przejścia w Barwinku. Kupujemy winiety na Austrię, na Słowację dla motocykli nie są potrzebne.
Drogi przez Słowację nie ma co opisywać, każdy ją zna. Raz po prawej, raz po lewej pojawiają się zamki na szczytach. Trzeba będzie kiedyś bliżej im się przyjrzeć, wyglądają zachęcająco. Piękna dolina Popradu. Sporo robót drogowych, w kilku miejscach ruch wahadłowy, tracimy sporo czasu. Nie robię zdjęć, nie za bardzo jest kiedy, chcemy dojechać jak najdalej.
Tankowanie i okazja do zdjęcia, przynajmniej jednego..





















Dojeżdżamy do Bratysławy o zmierzchu, przekraczamy granicę i jedziemy w stronę Wiednia. Pod Wiedniem pada mi GPS (Lark 35 AT z automapą), ale po kilku próbach, powtórnie daje się uruchomić. Niestety za chwilę znowu pada. Coś mu odbiło. Co go uruchomię, to za kilka minut sam się wyłącza. W końcu daje się uruchomić i na razie działa. GPS, zamiast ominąć Wiedeń, wpuszcza nas do centrum. Modlę się tylko, żeby nie padł mi w centrum miasta. Na szczęście udało się przejechać. Tracimy trochę czasu ale zobaczyć Wiedeń w nocy...bezcenne. (Następnego dnia GPS sam się nareperował i działa do dzisiaj)
Wyjeżdżamy znowu na autostradę ale jest już praktycznie późna noc. Postanawiamy, że dojedziemy do Melku (70km od Wiednia) i szukamy już noclegu. Melk okazuje się całkiem sporym, rozciągniętym miasteczkiem. Trochę błądzimy zanim trafiamy do hotelu w samym rynku. Jak nie było hotelu, to nie było, jak są to od razu trzy w jednym miejscu.
Rozpakowujemy się, kąpiel, piwo i o 1-ej idziemy spać.
Rano, pogoda ładna, widok z okna piękny, samopoczucie dobre, nic tylko cieszyć się życiem.
Widok z okna na rynek w Melku.




























































Śniadanie w hotelowej restauracji w towarzystwie Holendrów, którzy sprawiają wrażenie dynamitem od pługa oderwanych, i nawet nie uznają za stosowne powiedzieć "dzień dobry" wchodząc do restauracji.
Jeszcze fota na parkingu i ruszamy na podbój Grossglockner.


























Po drodze tankowanie. Na stacji tabuny Austriaków urodzonych w Istambule i Bombaju...
Zgodnie z moją zasadą, po przejechaniu każdych 100km, robimy 10 min. przerwy. Sprawdziła się ona na wszystkich moich wyjazdach, pozwala na przejechanie 1000km bez zmęczenia i nienawiści do motocykla na drugi dzień.
Na parkingu, motocykle wzbudzają zainteresowanie...

























Odpalamy i jedziemy. No i... zaczyna się.Zaczyna lekko padać, ale ja już wiem co to znaczy. Przerabiałem to już dwa razy na poprzednich wyjazdach. W Austrii, zwłaszcza, w alpejskiej części nie ma prawa normalnie padać deszcz. Tam musi lać jak z cebra. I nawet jeśli jeszcze nie leje, to za chwilę będzie lać...
Zjazd na najbliższy parking i przebieramy się w przeciwdeszczowe ubrania. Przy okazji poznajemy dwie Rumunki na motocyklach, które jadą do Niemiec. Gadka szmatka, jak to między motocyklistami. Dziewczyny pytają nas dokąd jedziemy. My, że na Gloka. Dziewczyny mówią, że były o tej porze w ubiegłym roku ale był zamknięty przejazd bo śnieg leżał na drodze. Ja się wycwaniłem i wcześniej napisałem maila z Polski czy jest otwarte. Jest otwarte.





















Dziewczyny już się przebrały, odpalają i rura. My jeszcze chwilkę zostajemy, w nadziei, że może cudem przestanie padać ale cud nie nastąpił. Odpalamy i lecimy dalej.
Tuż za zjazdem z autostrady w kierunku Bruck an der Grossglockner Hochalpestrasse jest długi tunel. Wjeżdżamy w tunel, ja jadę pierwszy, Marek bezpośrednio za mną. Wyjeżdżam z tunelu, Marka nie ma. Zatrzymuję się na poboczu i czekam. Marka nie ma. Za chwilę dzwoni telefon. Marek mówi, że stoi w tunelu i świeci mu się kontrolka smarowania. Shit, zawracam i wjeżdżam w tunel od drugiej strony. Mijam Marka ale nie mogę do niego podjechać, bo stoi we wnęce na przeciwnym pasie. Wyjeżdżam z tunelu i najeżdżam na stację benzynową. Jest jak znalazł, bo pewnie trzeba kupić Markowi olej. Dzwonię do Marka, ale nie odbiera. Nie wiem, ile oleju mam kupić. Dzwonię do Polski. Człowiek obeznany w temacie mówi mi, że do Kawasaki wchodzą prawie 4 litry. Robię niezbędny zakup. Pakuję olej do kufra, dzwoni Marek. Mówię mu, że mam już dla niego olej. Marek mówi, że oleju nie brakuje i, że wyjechał już z tunelu, i że chyba czujnik od kontrolki zalała woda i dlatego się świeci. No dobra, oleju wystarczy mi na naleśniki, sałatki, śledzika, do kosiarki i wszystkiego innego na kilka lat. Marek mówi, że wyjechał z tunelu, i czeka na mnie w zatoce na drodze. Ok., nie jest źle. Podjeżdżam, Marek mówi, że jedziemy dalej, a olej weźmie ode mnie, będzie miał na wymianę. Super, lecimy dalej, deszcz leje i coraz zimniej się robi.
Dojeżdżamy do bramek wjazdowych na Gloka. Zatrzymujemy się, żeby wyjąć portfele. W tym celu postanawiam postawić motocykl na bocznej stopce. Z nieba lecą strumienie wody, wszystko jest mokre i śliskie. Nagle but ześlizguje mi się po stopce, stopka się nie otwiera, a przechylony motocykl w ciągu sekundy leży na asfalcie, oczywiście, razem ze mną dla towarzystwa.
Podnosimy z Markiem motocykl, na szczęście, nie ma nawet rysy. Mnie lekko bolą palce u lewej ręki ale ból jest lekki i generalnie nic się nie dzieje. Dzisiaj już mam palce zdrowe.
Podchodzę do bramki i daję facetowi kartę żeby zapłacić za bilet. Facet patrzy na mnie jak na Marsjanina i pyta się po co daję mu kartę. Mówię, że chcę zapłacić za bilety. Widzę, że gość nie wie czy ma się śmiać czy płakać. W końcu spoważniał i urzędowym tonem informuje mnie, żebym zapomniał o Gloku i dzisiaj nigdzie nas nie wpuści. Bierze za telefon i dzwoni na górę, żeby zapytać jaka jest tam pogoda.W tej chwili na górze leje deszcz, pada grad, a za godzinę ma spaść śnieg. Rozmawiamy z Markiem co robić dalej, czy odpuszczamy, czy naciskać na faceta żeby nas wpuścił. Odpuszczamy, nie chcemy kusić losu.
Zastanawiam się, jak napisać to, co sobie myślałem na temat pogody, żeby nie nadużywać na blogu słów powszechnie uważanych za wulgarne.
Pamiętacie jak w "Pięknych dwudziestoletnich", Marek Hłasko pisał, że wysłał kiedyś próbkę swojej prozy do Bohdana Czeszki, żeby ten ją przeczytał i ocenił ? Czeszko odpisał mu mniej więcej, że proza jest nie za bardzo, a szczególnie, za dużo używa przekleństw i wulgaryzmów.
Za jakiś czas Hłasko spotkał się z Czeszką osobiście. Siedzą w knajpie, do stolika podchodzi kelnerka i pyta co podać. A Czeszko mówi: "Pani mi przyniesie tej w d...pę j...nej wody bo jestem sp...ny jak k...wa".
No to ja właśnie mniej więcej podobnie myślałem sobie na temat austriackiej pogody.
Na zdjęciu poniżej widać jak leje deszcz i jesteśmy już po odprawie na bramce.


























No i co? Ano jajco. Wracamy, nieutuleni w żalu. Po drodze jakaś szybka bułka z jogurtem i lecimy w stronę Melku. Po drodze mokro, ślisko i zimno. Strumienie wody z ciężarówek. Około 40 km od Melku, Marek zjeżdża na pobocze, ja za nim. Marka motocykl nie chce dalej jechać. Gaśnie i nie chce odpalić. Okazuje się, że woda zalała autoalarm, immobiliser i rozłączyła zapłon. Po dłuższej chwili Markowi udaje się uruchomić silnik. Przemoczeni i zziębnięci dojeżdżamy do Melku. W hotelu kolacja, lufa koniaku, i odzyskuję utraconą kondycję.


























Jeśli myślicie, że tak łatwo odpuściliśmy Gloka, to jesteście w błędzie. Następnego dnia rano prosimy właściciela hotelu, żeby zadzwonił na Gloka i zapytał jak jest pogoda. Jeśli nie pada, to jedziemy jeszcze raz. 300 km w jedną stronę przelecimy bez mrugnięcia okiem. Dzwoni, ale niestety, wiadomości nie są dobre. Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, spadł śnieg. Motocyklistów nie wpuszczą.
Oszczędzę wam czytania drugi raz opowieści o prozie Hłaski.
W tej sytuacji idziemy zwiedzać opactwo Benedyktynów. Nadszedł czas, żeby poczuć klimat "Imienia Róży"
Przechodzimy jasnymi, czystymi uliczkami starego miasta.

Dochodzimy do bram opactwa. Gmach jest imponującej wielkości. Zwiedza się w zasadzie cztery elementy: Muzeum przyklasztorne, słynną bibliotekę, kościół i przyklasztorne ogrody.

Pierwszą częścią, którą się zwiedza jest bardzo nowoczesne, multimedialne muzeum. Kilka zdjęć...

Z muzeum przechodzi się do hallu, który jest "przedsionkiem" do biblioteki.
A oto hall.

Poniżej panorama Melku z tarasu biblioteki i kościoła.

Z tarasu przechodzi się do biblioteki. Niestety, w bibliotece nie wolno robić zdjęć, więc nie mam swoich, ale na końcu posta umieszczę linka do zdjęć opactwa, zamieszczonych w internecie, w tym również z biblioteki. A biblioteka klasztorna to coś, co zapiera dech swoją potęgą.Ktoś zamieścił w niej napis, który mniej więcej brzmi: "Tutaj spotykają się wszystkie myśli i marzenia, jakie wymyślili ludzie".
 Nie mam dobrego zdjęcia z zewnątrz, więc nie będę wklejał byle czego, ale wnętrze, to coś zupełnie niezwykłego. Po prostu barok, jak mało gdzie spotykany :-)))

Poniżej ołtarz św. Michała.

Poniżej słynna klatka schodowa.

Pełni wrażeń, wychodzimy już na zewnątrz. Jeszcze zdjęcie pod fontanną i idziemy zwiedzać ogrody.

Oczywiście, pada deszcz i zwiedzanie ogrodów nie ma połowy tego uroku, co w słoneczny dzień. Kręcimy się trochę "po okolicy", robimy kilka zdjęć, ale ciągnie już nas w drogę.

Czas wracać, schodzimy już do motocykli, które stoją na hotelowym parkingu, tuż u podnóża klasztoru.

Wracamy do hotelu, przebieramy się w motocyklowe ciuchy i odpalmy. Mój odpala, a Marka niestety nie daje oznak życia. Klęska zupełna. Pada deszcz, hotel nie ma garażu, żeby w suchym pomieszczeniu spróbować naprawić motocykl. Klniemy w żywy kamień. Marek rozkłada motocykl. To znowu odezwał się problem z alarmem. Marek postanawia ominąć alarm, ale jest on tak dziwnie wpięty, że nie można dojść ładu z przewodami. Wykonuje telefon do Polski, do specjalisty od alarmów. Chwilę trwa konsultacja ale, niestety problem jest dalej. Wreszcie, Marek przecina jakieś przewody, wywala alarm zupełnie i próbuje połączyć ze sobą właściwe przewody żeby zamknąć obwód. Wciąż bez sukcesu, a ja już zastanawiam się co dalej robić, jeśli nie uruchomimy Marka motocykla. Ale nagle..jest !!! Kontrolki się palą, a silnik bez problemu startuje.

Super. Około 14-tej wyruszamy w drogę powrotną. 
Przejeżdżamy przez Wiedeń.
Tym razem jedziemy przez Czechy od strony Brna, lecimy w kierunku Ostravy i Śląska. Gdzieś po drodze szybka bułka z kawałkiem kiełbasy i lecimy dalej. Dajemy w palnik bo chcemy jeszcze dzisiaj wjechać do Polski.
Udaje się.Granicę przekraczamy wieczorem i lecimy w stronę Katowic. Szukamy po drodze jakiegoś hotelu, ale nic nie ma. Spotykamy jakiś zajad w lesie, ale nie ma miejsc. Obok jakiś hotel, ale też nie ma miejsc. Shit, jest noc, zimno 13 st., leje deszcz i nie ma gdzie spać. Lecimy dalej. Wreszcie ok. 40 km przed Częstochową znajdujemy jakiś zajazd, w którym są wolne pokoje. Kładziemy się spać koło północy.
Rano odpalamy i już spokojna jazda. Pod Zwoleniem tankujemy, a za chwilę podjeżdża grupa motocyklistów. Zdejmują kaski i gęby wszystkim się śmieją. Toż to nasi koledzy z Lublina. Wracają z Izi Meeting. Wspólna fota.

Chłopaki odjeżdżają przed nami, ale my też za kilka minut startujemy. Koło Puław, wreszcie robi się cieplej i świeci Słońce. To już ostatnie kilometry. W końcu dojeżdżam do domu. Ależ radość, znowu widzieć swoich bliskich.
A wyjazd? Trudny, w bardzo ciężkich warunkach, ale nie oddałbym z niego nawet minuty.
Na koniec wklejam wam link do zdjęć opactwa Benedyktynów w Melku, które lepiej niż moje, oddają potęgę, chwałę i piękno tego miejsca: https://www.google.pl/search?q=melk+abbey&client=firefox-a&hs=lww&rls=org.mozilla:pl:official&channel=fflb&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=styPUdaKB8LJtQadwoCgDA&ved=0CDIQsAQ&biw=1280&bih=639#imgrc=_