sobota, 23 lipca 2022

Portugalia i Gibraltar 2022

W 2014 roku, na Harley'u, w towarzystwie Ryśka, byłem na Gibraltarze. Świetny, piękny wyjazd, ale pozostawił po sobie niedosyt. Niedosyt Portugalii. Gibraltar - Portugalia, to tylko kilka godzin jazdy, ale wtedy, nie udało się. Na tym blogu jest relacja i zdjęcia z tamtego wyjazdu.
Teraz, osiem lat starszy, wciąż głodny jazdy, motocyklowych klimatów, słońca, deszczu, wiatru, postanowiłem ten głód zaspokoić. Jadę znowu. Tym razem sam, tym razem na BMW, i tym razem będzie Gibraltar i Portugalia. Ale, nie tylko. Po drodze, będę miał trzy piękne miejsca, które koniecznie chcę zobaczyć. Lourdes we Francji, Santiago de Compostela w Hiszpanii i Fatima w Portugalii. To miejsca pielgrzymowania ludzi z całego świata. Ludzi z otwartymi umysłami, którzy są w stanie pojąć, że jest jeszcze świat, którego nie można zobaczyć, dotknąć, doświadczyć zmysłami. Ludzie, którzy wierzą, że jest jeszcze świat, w którym pieniądze, nie mają żadnego znaczenia.
Sobota, 18 czerwca 2022.
Jestem spakowany, gotowy do drogi. Motocykl po przeglądzie, też gotowy do drogi.









































Co można pisać o jeździe po autostradzie ? Nic. Nudy. Kopki siana, droga na Ostrołękę .. Gorąco.
Obiad w maku, gdzieś w okolicy Poznania.






























Lecę do Świebodzina. To już blisko niemieckiej granicy, przenocuję tam i zobaczę wielką figurę Chrystusa Zbawiciela.







































Figura jest, niczym w Rio, zobaczona. Trzeba za jakimś noclegiem się rozejrzeć. 
W hotelach nie ma ślepego łóżka, wszystko pozajmowane. Pod jednym z hoteli, spotykam motocyklistów. Mówią mi, że po drodze do granicy, jest kilka hoteli czy też moteli, tam zawsze są wolne miejsca, na pewno coś znajdę. 
OK, jadę w kierunku Świecka. W Torzymiu, trafiam na jakiś przydrożny motel. Są wolne miejsca. Odetchnąłem z ulgą. 
Rano, jak zawsze. Pakowanie, i ruszam dalej, teraz już do Niemiec.
Założyłem, że jadę ok. 600 km dziennie. W 2014 roku, jechaliśmy w Ryśkiem 1000 km dziennie, ale teraz już mi się nie chce. Na spokojnie i bez napinki.
O tranzycie po autostradzie, nie ma co pisać. Co 200 km, tankowanie i 15-20 minut na odpoczynek. 





Zbliża się wieczór, przejechane ponad 600 km, trzeba rozejrzeć się za noclegiem. W Niemczech, w  przeciwieństwie do Francji, Hiszpanii, Portugalii, nie ma hoteli przy autostradach. Trzeba szukać w pobliskich miasteczkach.
Zjeżdżam do hotelu, który pokazuje mi nawigacja, na przedmieściu Grevenbroich, Niemieckie miasteczko, jakich tysiące w Niemczech. Nie ma wolnych pokojów, ale sympatyczny facet w recepcji, zapisuje mi nazwę hotelu w samym mieście i mówi, że tam zwykle są wolne pokoje.
Wrzucam w nawigację i jadę. Kręcę się po mieście, nawigacja też kręci się w kółko i nie mogę znaleźć tego hotelu. Wokoło na ulicach, w kebaciarniach, w kafejkach tylko Niemcy o śniadej urodzie, urodzeni za morzami, za lasami, ani jednego tubylca. Pytam o ten hotel, ale żaden z nich nie mówi ani po angielsku, ani po niemiecku. Zaczyna padać. Nie lubię jak pada, a ja, nie mam jeszcze noclegu.
W końcu, trafiam na jakiegoś Niemca, urodzonego w Niemczech. Wyjaśnia mi, jak trafić do tego hotelu. Trafiam. Jest wolny pokój. OK, rytuał jak co dnia. Parkowanie, nakrywanie motocykla, podłączenie alarmów i do hotelu.
Widok z okna. Palmy, plaża, morze, niewiasty w bikiniach i w ogóle :-)))


W hotelu, restauracja jest już zamknięta. Wychodzę na zewnątrz. Na kilku ulicach, tylko kebab. Nie lubię. Sklepy pozamykane. Wracam do hotelu. Idę spać bez kolacji.
Rano, jeszcze nie zdążyłem otworzyć oczu, słyszę, że pada. To, co najbardziej lubię na motocyklu. No, nic, najpierw śniadanie. Dużego wyboru nie ma, ale to co jest, to pyszne, w najlepszym gatunku. Właścicielka, starsza pani, z uśmiechem, podje mi na talerzyku ... 1 euro. To reszta, której nie miała mi wydać, kiedy wczoraj w recepcji, płaciłem za coś do picia. Ja już o tym zapomniałem, ale ona pamiętała... Ech, ci Niemcy ... 
Trzeba się zbierać. Wystawiam głowę na zewnątrz ... już tylko lekko siąpi. Super. Mocuję bagaż do motocykla i ruszam. 
No i co dalej ? Wiadomo. Autostrada, maneta, rura i lecę. 
Obiad w okolicy Hanoweru.


Chcę wjechać dzisiaj do Belgii, bo zaplanowałem sobie, że w tamtą stronę lecę przez północ, a wracam przez południe. Nie pada, ale jest zimno.
13 stopni. Wczoraj, w Niemczech, 35 stopni, dzisiaj, w Belgii 13. Zimno. Zatrzymuję się i zakładam przeciwdeszczowe ciuchy. One dobrze chronią przed zimnym wiatrem. 

Jadę, oby dalej ... żeby bliżej Francji, może będzie cieplej. 
Rzeczywiście, czym bliżej Francji, tym cieplej. We Francji, muszę się już zatrzymać, żeby zdjąć ciepłe ubranie. Robi się gorąco. Tankowanie i szybka kanapka z Red Bullem na stacji benzynowej.

Lecę dalej. Autostrada i upał. Kieruję się w stronę Orleanu. 
Pod Paryżem, w okolicach lotniska de Gaulle'a, nawigacja nie zdąża się ustawić na rozjeździe i ... zjeżdżam nie tym zjazdem. Klęska. Prowadzi mnie przez centrum, któregoś z tych podparyskich miast. Godziny szczytu, upał, korki. Udręka. Ci na skuterach, jadą między samochodami, ale mój motocykl jest za szeroki. Tam, gdzie się daje, też się wciskam, ale rzadko, gdzie się daje. W końcu, wracam na właściwą drogę. Straciłem ponad godzinę.
Lecę w stronę Orleanu, po drodze, tradycyjne 15 minut przerwy.

Lecę dalej. Jestem już w okolicach Orleanu. Zbliża się wieczór. Trzeba rozejrzeć się za noclegiem.
Sprawdzam hotele. Nawigacja pokazuje mi, że niedaleko jest Ibis. 
Podjeżdżam do Ibisa i zaczyna się francuski horror. Parking zapchany samochodami, ale myślę, zajrzę, może mają pokój.
Pytam po angielsku o pokój. Mają. Pytam ocenę i słyszę ... 164 euro. Nie wierzę własnym uszom. Myślałem, że źle zrozumiałem. Pytam jeszcze raz, to samo. Pokój za jedną noc, w Ibisie w jakimś Pierdziuszewie we Francji, kosztuje 164 euro. Taka cena, w czymś takim jak Ibis, to może zdarzyć się tylko we Francji. 
Walczę sam ze sobą. Cena jest z francuskiej dupy, ale jestem zmęczony, głodny i chyba nie chce mi się już szukać innego hotelu. Biorę. Raz na wyjeździe, mogę sobie pozwolić na ekstrawagancję. 
Ogarnąłem się i idę do restauracji na kolację. Paniena, mówi mi, żebym siadł przy barze i poczekał na wolny stół. OK. Siedzę i czekam. Czekam, czekam i czekam. Przychodzą coraz to nowi Francuzi, paniena w ciągu sekundy znajduje dla nich kolejne stoły, a ja kur...wa francuska ich mać siedzę, czekam, a paniena nawet na mnie nie spojrzy. 
Widzę, że zwalnia się stół. Bez oglądania się na panienę, wstaję i siadam przy tym stole. Paniena, chyba widzi, że mam wkur...wa na twarzy, ślepia na mnie złym okiem ale nic nie mówi.
Czekam, żeby podeszła kelnerka. Kelnerek w małej restauracji kręciło się kilka, a ja czekam. Kelnerki obsługują Francuzów, a ja czekam. Jedna z kelnerek, przechodzi koło mnie. Mówię jej, że jeśli w ciągu minuty nie zostanę obsłużony, to następnego dnia złożę skargę na dyrektora hotelu do zarządu.
Kelnerka, udaje, że nie rozumie po angielsku. Mówię, jej, że jeśli nie rozumie po angielsku, to niech przyprowadzi swojego menadżera. Jakoś w końcu zaczyna rozumieć.
Przynosi mi menu ... po francusku. Proszę ją o menu po angielsku. Babsko, tonem aroganckim i opryskliwym, odpowiada mi, oczywiście po francusku, że nie ma menu po angielsku.
Pytam ją, jak mam wybrać posiłek, jeśli nie rozumiem co tu jest napisane. Babsko, tonem, który brzmi mniej więcej "jak ci się nie podoba, to możesz nie jeść", odpowiada mi, że menu jest tylko po francusku, a ona nie rozumie angielskiego. 
Szlag mnie trafia i mówię jej, żeby przyprowadziła dziewczynę z recepcji, ona rozumie angielski. 
Babsko, na to, że tamta osoba nie pracuje w restauracji. 
Mam dość i mówię jej, że albo natychmiast ktoś z restauracji powie mi w języku, który rozumiem, co mogę zjeść, albo jutro złożę skargę na dyrektora hotelu.
Zaczyna się robić nieprzyjemnie, ale babsko chyba zrozumiało, że za chwilę będzie miała problemy. Woła inną kelnerkę. Azjatka. Po angielsku, aczkolwiek też niechętnie, wyjaśnia mi co jest do zjedzenia i przyjmuje zamówienie.
Po kolacji, wychodząc z restauracji, idę do recepcji zapytać, o której godzinie muszę jutro opuścić pokój. Okazuje się, że babsko z recepcji, które bez problemu, porozumiewało się po angielski, kiedy trzeba było sprzedać mi pokój za 164 euro, nagle ... nie mówi po angielsku.
Odpuszczam i daję spokój. Nie będę się zmagał z francuskim chamstwem i tępotą. I tak, rano wyjeżdżam, więc nie ma tak naprawdę znaczenia o której kończy się doba hotelowa. 
Rano, idę wymeldować się z hotelu. W recepcji, jest już inna ekipa. Rozmawiamy po angielsku. Podpuszczam recepcjonistkę i mówię jej, że chciałbym tu przyjechać z żoną i ile będzie mnie kosztował pokój ? Odpowiada mi, że dwuosobowy pokój kosztuje 90-99 euro. 
Pytam, dlaczego ja zapłaciłem za jednoosobowy pokój 164 euro ? Babsko się zmieszało i mówi mi, że oni mają taką politykę, że jak jest dużo gości, to oni podnoszą ceny za pokoje. Tak, wiem już wszystko.
Myślę sobie, OK, spadam stąd i nigdy więcej. Raz na wjeździe, może zdarzyć się niewypał. 
Odpalam, i lecę dalej, w kierunku Lourdes. Jazda spoko, ale kilka kilometrów od Lourdes, zaczyna padać deszcz. No, trudno. Jeździ się i w deszcz.
Wieczór, trzeba rozejrzeć się za noclegiem. Dojeżdżam do Lourdes i przy głównej ulicy widzę Best Western. Jest mokro, ślisko, ale parkuję pod hotelem na ulicy i idę zapytać o pokój. Chcę zatrzymać się w Loures na dwa dni, czyli trzy noce. 

OK, jest pokój. Pytam o cenę. Babsko w recepcji, widzi, że jestem przemoczony, zmęczony, jest wieczór i mówi mi ... ponad 150 euro. O, nie paniena, ja już spędziłem w tym kraju jedną noc i nawet mi nie startuj z takimi tekstami. Mówię, że to za drogo i wychodzę. Jak zbieram się do wyjścia, to okazuje się, że jest jeszcze pokój za 90 euro. Biznes w francuskim wydaniu. Jak nie da się wziąć 150 euro, to okazuje się, że może być i 90.
OK, za 90 euro, biorę. Mam dobre wspomnienia z Best Western w Norwegii, to i tutaj będzie OK.
Idę do pokoju, ogarniam się po podróży i schodzę do restauracji na kolację.
Pytam po angielsku, czy mogę zjeść kolację. Babsko, udaje, że nie rozumie. Kur...a, zaczyna się.
Teraz już się nie pieprzę z kelnerką. Mówię jej, że jak nie rozumie, to niech poprosi kogoś, kto zrozumie. Poszła. Za chwilę przychodzi inna z wyrazem twarzy i tonem jakby jej się wibrator zepsuł, mówi mi, żebym poczekał aż zwolni się stół. Mówię jej, że przecież są wolne stoły na sali. Ona na to, że to jest rezerwacja. Dobrze, czekam. Przychodzą Francuzi, rozumiem trochę francuski i słyszę jak pytają o stoły. Nie ma problemu, sadza ich przy wolnych stołach. I nie mają żadnej rezerwacji. Ja, czekam dalej. Po dłuższej chwili, pytam babsko, ile mam jeszcze czekać. Okazuje się, że już swoje odczekałem i babsko sadza mnie przy jednym ze stołów, które były już wolne, kiedy przyszedłem do restauracji.
Czekam na kelnerkę. Przychodzą coraz to nowi Francuzi, kilku kelnerów skacze koło nich jak małpy na odpuście, ja czekam. W końcu szlag mnie trafia i pytam ile mam jeszcze czekać ? Okazuje się, że babsko, które przed chwilą rozmawiało ze mną po angielsku, teraz ... nie rozumie angielskiego. Mówię jej, że jeśli nie rozumie, to niech przyprowadzi dyrektora hotelu. Ona na to, że jest wieczór i, że dyrektora już nie ma. 
W takim razie mówię do niej, że nie będę u nich jadł bo nie potrafią obsługiwać gości i, proszę mi polecić jakąś restaurację na zewnątrz, a na nią złożę skargę. Babsko mówi mi, że w okolicy jest kilka dobrych restauracji i życzy mi miłego wieczoru. 
Niemal naprzeciw BW znalazłem mały hotel, prowadzony przez Włochów. Cena za noc 38 euro. Mówię, że jutro się wprowadzę, bo dzisiaj już muszę spędzić noc w BW. Nie ma problemu. U Włochów zjadłem kolację.
Następnego dnia rano, informuję babsko w recepcji, że się wyprowadzam i, że zamierzam złożyć na nich skargę do centrali BW. Babsko wiedziało już o zajściu i mówi, że to było ... nieporozumienie i żart.
Przeprowadziłem się do Włochów i pokój dostałem ... różowy :-)))


OK, ogarnąłem się i zbieram się do sanktuarium w Lourdes. Nie będę tutaj opisywał wątków, związanych z religią, ani sanktuarium w Lourdes. Wątki każdy ma osobiste, a historię sanktuarium, można przeczytać na setkach stron w intrenecie. 
Atmosfera miejsca, niesamowita. Każdy, przyjechał tutaj za coś podziękować, albo o coś poprosić. 
Przepiękna świątynia. Przepięknie usytuowana. Spokój, cisza, tylko przytłumione rozmowy, chyba we wszystkich językach świata. Polskiego, nie słyszałem.
Kilka zdjęć...

































































































Przepiękne, fantastyczne miejsce. Otoczenie, zrobione trochę na biznes, same hotele i sklepy z pamiątkami, ale jest OK, każdy ma, czego szuka.
Na teren sanktuarium, wchodzi się przez bramę, przed którą jest mała zatoka, taka na jeden samochód. Oczywiście parkować w niej, ani zatrzymywać się nie wolno. Pilnuje tego policja.
Myślę sobie, zapytam czy pozwolili by mi na chwilę przyjechać motocyklem. Tak tylko na jedno zdjęcie na pamiątkę.
Podchodzę i pytam. Policjantka o wyrazie twarzy szympansicy, której właśnie skończyły się banany, udaje, że nie rozumie angielskiego. Myślę sobie ... jakim kretynem musi być jej dowódca, który postawił w miejscu, gdzie francuski jest tylko jednym z wielu języków, który tam się słyszy, policjantkę, która nie mówi po angielsku. 
Nie mam zdjęcia z motocyklem na tle sanktuarium. 
Ale mam kilka zdjęć zrobionych sprzed hotelu Włochów, u których mieszkałem.



Piękne, niezapomniane dwa dni w Lurdes, i dwie noce jak na ironię, spędzone we włoskim hotelu.
Trzeciego dnia, czas wyjeżdżać. Lecę do Hiszpanii. Wybrałem trasę wybrzeżem Zatoki Biskajskiej, San Sebastian i te rzeczy. Zobaczę piękne plaże, zieloną część Hiszpani w ogóle ... Jednym słowem, przelecę się nad Atlantykiem. A jeśli jestem w tej okolicy, to nie sposób nie zajechać do Santiago de Compostela. Muszę to zobaczyć. Nie jest tak bardzo daleko. Niecałe 900 km. Podzielę sobie jazdę na dwa dni i będzie super. 400-450 km dziennie, nawet nie ma o czym pisać 
Rano, wstawanie, śniadanie i ... pada. Kurcze, dwa dni słońca, nawet trochę upału, a jak muszę jechać, to deszcz. Nie chce mi się startować w deszcz, siadam w recepcji u Włochów i poczekam trochę.


Czekam z dobrym skutkiem, po ok. poł godzinie, przestaje padać. Jest mokro, ale to już nie problem. 
Odpalam, maneta i rura.
Pogoda, pięknie się wyrównuje. Wychodzi słońce, jest coraz cieplej, po deszczu, nie ma już śladu.
Do hiszpańskiej granicy jest ok. 200 km. Jazda, po prostu sielanka. Słońce, cieplutko, ale nie upał, nie ma wiatru ... raj dla motocyklisty.
Dojeżdżam do granicy, wjeżdżam do Hiszpanii i ... coś zaczyna dziać się z pogodą. Robi się pochmurno, schładza się i deszcz wisi w powietrzu.
Gdzieś pod Bilbao, muszę coś zjeść. Jak zwykle po drodze, szybka kanapka, Red Bull i chwila postoju dla wytchnienia. Deszcz, wisi w powietrzu.


Po chwili, deszcz już leje. Nie mogę przecież zapomnieć, że jestem w słynnej z pogody, hiszpańskiej Galicji.
Jadę, chcoiaż deszcz, bo niebo nawet się nie przeciera i nie wygląda na to, żeby miało przestać, chociaż na chwilę.
Zbliża się wieczór. Trzeba szukać noclegu. Nawigacja, pokazuje mi hotel w Avilles. Małe miasteczko. Kiedy przez nie przejeżdżałem, nic tam nie było, poza blokami.
Jest hotel. Idę dowiedzieć się o pokój. Jest. Super. Codzienny ceremoniał. Zdejmowanie bagażu, nakrywanie i zabezpieczanie motocykla itd ..
Restauracja jest już zamknięta. Gość z recepcji, mówi mi, że nie umie za bardzo gotować, ale może mi na kolację zrobić jajecznicę na kiełbasie. Nie ma problemu. Piwko, jajecznica i jest super.

Śpię jak zabity. Rano, nie mogę się dobudzić. Ponad 500 km w deszczu, robi jednak swoje. OK, jakoś mi się udaje wstać. Trzeba się ogarnąć, śniadanie i znowu pakowanie rzeczy.
Patrzę przez okno ... słońce jak marzenie, deszczu, ani śladu.



Codzienna, poranna rutyna, pakowanie motocykla i startuję w kierunku Santiago de C. Pogoda piękna.
Wyjeżdżam z miasta. Jadę przez słynną hiszpańską Galicję. 20-30 minut i ... zaczyna padać.
Padać ? Nie, to nie jest deszcz, tylko to jest ulewa. Z góry, leją się strumienie wody. Do tego, zrywa się wiatr. Nie taki wiatr, jaki jest zawsze, kiedy jedzie się motocyklem, tylko wiatr, który szarpie motocyklem w jedna stronę, a motocyklistą w drugą. Z przejeżdżających TIR-ów, lecą strumienie wody. Po prostu czad. Jechałem już w mocnym deszczu, ale w czymś takim jeszcze nie. Plaże w zatokach nad Atlantykiem toną w strugach ulewy. Wiatr szarpie drzewami, motocyklem i mną. 
Do Santiago mam jeszcze ok. 250 km. 250 km w ulewie i wietrze. Powoli, zbliżam się do celu.
Stawiam motocykl pod uniwersytetem i idę zobaczyć sanktuarium. 





























Zbliżam się do jakiegoś kościoła. Myślałem, że to sanktuarium ale, nie. To dopiero przedsmak wszystkiego. To jakiś inny kościół. 









































Idę dalej. To wszystko, co widzę, wygląda na stare miasto. Piękne, nawet w deszczu. A deszcz, jakby trochę przestawał padać. Jest mokro, ale deszcze zdecydowanie mniejszy.































Dochodzę wreszcie do Sanktuarium. Wielki, potężny, masywny, kamienny kompleks, którego centralną część stanowi kościół z grobem św. Jakuba Apostoła. Jeśli ktoś, nie wiedziałby, to Jakub był tym ostatnim z dwunastu apostołów, który został przyjęty do "świętej dwunastki", na miejsce Judasza, który miał tyle honoru i klasy, żeby się powiesić po tym, jak zdradził Jezusa. Dzisiejsi zdrajcy religii, ojczyzny i wszelkiej maści szubrawcy, nie dorastają Judaszowi nawet do pięt. Oni potrafią wytłumaczyć każdą zdradę, draństwo i nikczemność.












































Usiłuję wejść do kościoła, ale nie wpuszczają ... bez maseczek. Na szczęście, niedaleko można kupić.
Wchodzę. Kościół, zupełnie inny niż Lourdes. Stary, średniowieczny. Ociekający hiszpańskim przepychem, złotem i bogactwem, poświęconym na chwałę Boga. 















































Wnętrze kościoła zapiera dech. Tutaj też, każdy przyjechał z różnych zakątków świata, żeby o coś poprosić albo za coś podziękować. Czasem to i to ..
Obejrzałem wszystko, krok po kroku. Podziękowałem, poprosiłem. Nie chce się, ale czas jechać dalej.
Wciąż pada lekki deszcz. W porównaniu z tym, co wyrabiał deszcz w drodze do Santiago, to już drobnostka.





























Jadę do Portugalii. Wiem, że całej i wszystkiego nie zobaczę, ale przynajmniej dotknę, posłucham języka, zobaczę, czy warto było ..
Wyjeżdżam z Santiago i zmierzam do Porto. To już tylko rzut beretem, 230 km. Czym bliżej portugalskiej granicy, tym cieplej i deszcz niemal przestaje padać. Nie mam hotelu, ale wpadam, żeby znaleźć hotel i zrobić sobie rezerwację przez znany portal. Szukanie hotelu "na żywo" zajmuje za dużo czasu, zwłaszcza w dużych miastach, a Porto jest dużym miastem. OK, znajduję hotel i robię sobie rezerwację. Jadę na gotowe.
Wjeżdżam do Porto. Nowe dzielnice, przez które przejeżdżam, niczym nie różną się od takich dzielnic w innych miastach. Przestronne, szerokie ulice, piękna zabudowa.
Okazuje się, że mój hotel jest w samym centrum, w starej części miasta.
Wszystko jest piękne, z wyjątkiem jezdni. Jezdnia zrobiona jest z bazaltowych kamieni. Śliskie jak nieszczęście i do tego nierówno ułożone. Na jezdni garby w poprzek i wzdłuż. Motocyklem można jeździć tam za karę. 
Dojeżdżam do hotelu. Nie wygląda źle, tyle tylko, że nie ma gdzie zaparkować motocykla. Jezdnia pod wejściem do hotelu jest tak krzywa, że nie mogę rozłożyć kosy i postawić motocykla.
Po drugiej stronie ulicy, jest miejski, płatny parking, tyle, że nie ma na nim wolnych miejsc. Po parkingu, kręci się bezdomny. Podchodzi do mnie i swobodną angielszczyzną, mówi, że pomoże mi zaparkować. Patrzy na rejestrację i nie może uwierzyć, że przyjechałem na motocyklu z Polski. Przy okazji, robi mi zdjęcie.







































Znajduje mi miejsce na tyłach parkingu, za samochodami. Nie trzeba za nie płacić, bo to nie jest miejsce parkingowe. Samochód tam się nie zmieści, ale motocykl tak.
Dziękuję ci nieznany, bezdomny przyjacielu. Oddałeś mi wielką przysługę.
Idę do hotelu, mówię, że mam rezerwację. Miła pracowniczka potwierdza, rzeczywiście mam, ale widzę, że nie podoba jej się, że przez ten znany portal. Na wszelki wypadek, wolę o nic już nic nie pytać.
Wprowadziłem się, ogarnąłem się, czas na kolację. W tym hotelu nie ma restauracji, są tylko śniadania, ale w Porto, na każdej ulicy jest kilka restauracji, nie ma z kolacją problemu. Recepcjonistka, poleca mi restaurację z owocami morza, kilka kroków od hotelu i robi mi rezerwację przez telefon.
Idę. Porto wieczorem. Pierwsze wrażenia, pierwsze zachwyty. 









































Kolacja, powrót do hotelu, odpoczynek po ciężkich przejściach przez ostatnie dwa dni.
Rano, śpię dotąd, aż sam się obudzę. Żadnych budzików. Nie muszę nigdzie jechać, nigdzie się nie spieszę, 
Śniadanie, można zjeść w hotelu, ale zjem gdzieś w mieście, z tubylcami. Tak będzie fajniej.
Wychodzę z hotelu. Znane już z wczoraj uliczki, ale jakże inne w świetle dnia. Równie piękne.

































Siadam w pierwszej lepszej ulicznej śniadaniowni. Wszystko świeże, pachnące, pyszne ...








































Śniadanie zjedzone. Idę "w miasto". Ależ czad ...























































































































































































































































Jeszcze tego samego dnia, popołudniową porą, znowu idę "w miasto" i trafiam na ... paradę homoseksualistów.
Tęczowe flagi, kocia muzyka, piwo leje się strumieniami. Bardzo mi się takie życie spodobało i chyba się do nich zapiszę :-)))



































Po zaliczeniu parady homoseksualistów, idę jeszcze powłóczyć się po mieście ...








































































Ufff, dzień pełen wrażeń. Piękne miasto, uroczy, uśmiechnięci ludzie, palmy na ulicach, słońce za koszulą i w ogóle ... super :-)
Następny dzień w Porto, rozpoczynam od wizyty w słynnej na cały świat księgarni Livraria Lello. To ta księgarnia, która ma jakiś związek z Harrym Poterem, ale ponieważ jak takich bredni nie czytam, to nie wiem jaki.
Księgarnia, rzeczywiście fantastyczna. Wejście jest za biletem, ale jeśli kupi się książkę, to bilet jest wliczany w cenę książki.
Młody człowiek, który sprawdza mi elektroniczny bilet w telefonie, widzi, że jestem Polakiem i wita mnie piękną polszczyzną: "To piwo jest moje" :-))) Czyż nie cudne ? :-)))

































































































































Księgarnia obejrzana, klimat niepowtarzalny i w ogóle super. 
Idę "w miasto" bo spragniony jestem, gorąco takie ...
Trafiam na jakiś trawnik z miejscami do spania, picia, udawania, że jest się trzeźwym itd ..
Na środku trawnika jest budka z piwem, winem i ze wszystkim co jest potrzebne do osiągnięcia szczęśliwości ducha.
Wina nie lubię i nie mogę bo zgaga mnie piecze, szczęśliwość ducha mam wrodzą, ale piwko dla poratowania zdrowia, jak najbardziej. 











































Zdrowie poratowałem, posiedziałem, popatrzyłem kto wchodzi, kto wychodzi, czy trawa równo rośnie i w ogóle ...
Idę powłóczyć się jeszcze po mieście. Jutro już wyjeżdżam to jeszcze nasycić oczy ...




























































To już ostatni dzień w Porto. Piękne, niezwykłe miejsce. 
Zrobiłem sobie przez znany portal rezerwację w Hotelu na Gibraltarze. Mam dwa dni na dojazd. Na spokojnie dam radę. A po drodze, jeszcze jeden cel... Fatima.
Piękny poranek. Wyjeżdżam z Porto. Na wjeździe na autostradę, bramki. Dwie z zielonym światłem, nad pozostałymi trzema czerwone. Wjeżdżam przez zielone. Jakoś nie wydaje biletu, nie chce pieniędzy, może dzień dla ubogich albo nie wiem co. Czuję, że chyba wjechałem nielegalnie, ale nie mam już co z tym zrobić. Daję w palnik, rura i lecę do Fatimy.
Fatima od Porto jest 200 km, tyle, co nic. Dojeżdżam, bramka wyjazdowa do miasta. Na bramce chcą bilet. Jaki bilet ? Jedyne dwie wolne bramki wpuszczały bez biletu, a trzy pozostałe były zamknięte.
Kobieta w kiosku wyjaśnia mi coś po portugalsku, co najmniej jakbym rozumiał.
OK, nie chce mi się tego słuchać. Pytam, ile ? 28 euro. Normalnie ten przejazd kosztuje 1,5 euro. 
Proszę bardzo. Płacę i wjeżdżam do miasteczka. Gorąco jak nieszczęście. Droga do sanktuarium prosta, nie trzeba szukać. Podjeżdżam, parkowanie i idę ...
Ogromny plac, na którym mieści się pół miliona ludzi.
Idę do kościoła. 
Nie wiem jak ten styl określić. Bez przepychu, ale z klasą. 













































































OK, czas jechać dalej. Teraz już lecę na Gibraltar. Z Fatimy na Gibraltar jest ok. 600 km. W zasadzie, przelot na jeden dzień, ale ponieważ mam rezerwację nie od najbliższej nocy ale od następnej, więc podzielę sobie jazdę na dwa dni i pojadę na pełnym ludzie i bez napinki.
Z Fatimy na Gibraltar, można jechać dwiema drogami. Albo obwodnicą Lizbony, albo przez Badajoz. Po nadmorskich atrakcjach w hiszpańskiej Galicji, wybieram drugą opcję. Chcę pojechać w słońcu i w cieple, a nie w nadmorskim deszczu i w zimnie.
Co prawda, pierwsza droga, w większej części, prowadzi przez Portugalię, a druga przez Hiszpanię, ale teraz nie ma to już dla mnie aż tak dużego znaczenia. Obydwie drogi, spotykają się w Sewilli.
OK, jadę. Za Fatimą jeszcze kawałek, chyba ze 100 km autostrada. W pewnym momencie i znaki i nawigacja każą zjeżdżać z autostrady i prowadzą w lokalną drogę. OK, nie ma sprawy. Lokalnymi, też fajnie się jeździ. Myślałem, że to jest normalna, lokalna droga jak wszędzie. Tymczasem, okazuje się, że jest to droga szerokości praktycznie na jeden samochód, że kręta to OK, ale praktycznie każdy zakręt jest ślepy. Krajobrazowo przepięknie. W większości przez wioski i oliwne gaje. Pięknie, ale to jest ponad 200 km krętej, wąskiej drogi ze ślepymi zakrętami.
W końcu, przekraczam granicę i znowu jestem w Hiszpanii. Droga dalej lokalna, ale Hiszpania to już zupełnie inna bajka. Droga jednojezdniowa, ale szeroka, prosta, świetnie zaprojektowana i zbudowana. Ciągnie się wzdłuż winnic i pól kukurydzy. Pogoda przepiękna. Jazda, sama rozkosz. W końcu, wypadam na autostradę do Sewilli. Co kilka kilometrów stacja benzynowa i przydrożny, duży motel. 
Myślę sobie, jeśli tak, to podjadę do Gibraltaru, ile się da, a następnego dnia przed południem, przyjadę na miejsce.
O zmierzchu, mijam Sewillę. Zaczynam rozglądać się za noclegiem. Kurcze, co jest ? Do Sewilli co chwila była stacja benzynowa i motel, teraz nie ma nic. W dodatku, zaczyna mi się kończyć paliwo. 
Jadę już po ciemku. Noclegu nie ma. Paliwa coraz mniej. Jednym słowem, bajka. Nocleg, w zasadzie nie problem, mogę spać pod drzewami albo na ławce, ale bez benzyny nie dam rady.
Wrzucam stacje benzynowe w nawigację. Wszystkie, ok 20-30 km od miejsca, w którym jestem i to nie przy drodze, którą jadę, ale w bok. 
Zapala się rezerwa. Zwalniam do 80 km/h, żeby Helmut mniej spalał. Helmut, to moje BMW. 
Wlokę się i ... jest ! Zza zakrętu, jak zielona oaza na pustyni, wyłania się BP. Leję do pełna i chętnie wziął bym jeszcze w kieszenie. Teraz już spoko, mogę jechać, choćby całą noc. Jest pięknie, ciepło, jedzie się idealnie. Słychać tylko, jak owady rozbijają się o szybę kasku.
Jadę, żadnego hotelu po drodze, w końcu ... dojeżdżam do Gibraltaru. Dojeżdżam do hotelu, w którym mam rezerwację, może mają wolny pokój i będę mógł wprowadzić się dzień wcześniej.
Niestety, nie mają. Dają mi namiary na inny hotel i już jedyny, który jeszcze pozostał. Może tam mają wolny pokój ? Niestety, tam też nie mają. Po zakończeniu epidemii, ludzi ogarnęło turystyczne wariactwo.
Pytam faceta w recepcji, gdzie tu w ogóle jeszcze można przenocować ? Mówi mi, że w pobliżu są jeszcze trzy hostele. Daje mi namiary i pokazuje mi, który jest najbliższy.
Jadę. Na Gibku, wszystko jest blisko siebie. Podjeżdżam. Jest hostel. Pod hostelem, wesołe towarzystwo, Hiszpanie raczą się piwkiem z Anglikami. Jeszcze nie zsiadłem z motocykla, już do mnie podbiegają, żeby porozmawiać i obejrzeć motocykl. Nie mogą uwierzyć, że przyjechałem motocyklem z Polski. A kiedy im mówię, że przyjechałem przez Portugalię, to już szok zupełny. Idę do środka, żeby zapytać o pokój. Facet sprawdza. Chwile napięcia. Jest !!! Hura !!! Idę do motocykla zdjąć bagaż. Hiszpanie i Anglicy pomagają mi jak mogą. Jeden odpina torbę, drugi mówi, gdzie odprowadzić motocykl na strzeżony parking, dziewczyny pytają czy chcę piwo. Oczywiście, że chcę, tylko muszę odprowadzić wcześniej motocykl na parking. 
Parking jest kilka ulic dalej. Strzeżony jak forteca. Zostawiam motocykl pod dachem nawet go nie nakrywam jak co noc. Wracam do hostelu. Jest już dobrze po północy, ale moi nowi znajomy nie mają jeszcze dość wrażeń, jeszcze po piwku i chcę słuchać moich opowieści, o tym jak podróżuje się motocyklem. Dają mi piwko, siadamy razem i ... widzę, że mogą słuchać do rana. A ja, mam już trochę kilometrów za sobą i jedyne o czym marzę to chociaż kawałek łóżka. Wypiłem piwko, poopowiadałem i przepraszam, ale muszę odpocząć ... Mówią, że oni są tutaj każdego wieczoru i żeby znowu przyjść jutro, a właściwie już dzisiaj. Mówię, że jutro będę już w innym hotelu, ale postaram się przyjść.
Hostel, jakaż to piękna instytucja w starym stylu. Coś a la studencki akademik.
Oto mój pokój. Jest w nim wszystko, czego potrzebuję.

























Rano, przeprowadzam się do mojego właściwego hotelu, tego, w którym miałem rezerwację. To ten sam hotel, w którym mieszkałem osiem lat temu. Wszystko jak kiedyś. Super..
A oto, mój nowy pokój.





























Śniadanie i ... wiadomo co. Po nocnym rajdzie przez Hiszpanię, jadę do angielskiej części Gibka.
Ustawiam się się w kolejce do kontroli granicznej. Jakiś Anglik w Jaguarze, mówi mi, że motocyklem, nie muszę czekać, mogę wjechać między samochodami, tutaj jest to dozwolone. A w ogóle, to w ogóle nie muszę tutaj wjeżdżać, bo motocykliści, wjeżdżają do angielskiej części przez inny terminal, którym wchodzą piesi. Wyjeżdżam z kolejki i jadę do terminala dla pieszych. Faktycznie. Motocykliści wjeżdżają bez problemu. Hiszpański policjant, pyta mnie skąd jestem, mówię, że z Polski. Nie chce nawet oglądać moich dokumentów i każe mi wjeżdżać. Podjeżdżam do angielskiej kontroli. Trzymam w ręku dowód osobisty. Policjant patrzy na rejestrację motocykla i też nawet nie chce oglądać dokumentów. Wjeżdżam.
Tutaj jest wszystko inne, angielskie. Jeden dziwoląg, to prawostronny ruch, ale dla mnie to lepiej.
Jeśli płacisz za cokolwiek w euro, to resztę i tak dostaniesz w funtach.
Skała, pas startowy, angielskie nazwy ulic i w ogóle wszystkiego, ceny w funtach. Ot, po prostu zamorska Anglia ..












































Pierwsza runda na Gibku zrobiona. Gorąco niemiłosierne. Trzeba by do hotelu, trochę odpocząć od słońca. I chyba zjem obiad w hotelu. Jedzenie mają przepyszne.
Droga do hotelowej restauracji.




Trzeba by coś zjeść ... Widzę, że jest ośmiornica w atramencie. Znam ją sprzed ośmiu lat. Biorę w ciemno.




Po posiłku, trzeba trochę odpocząć. Widok z okna ..































Czas na popołudniowo-wieczorny spacer.































Idę piechotą do granicy. Wchodzę w strefę hiszpańskiej kontroli paszportowej. Paszportu nie mam, mam tylko polski dowód osobisty. 
Kolejka do kontroli długa jak po papier toaletowy w Polsce za pierwszej komuny. W kolejce, głównie Amerykanie, Azjaci i region Indochin. Trudno, staję i ja. Trzymam w ręku mój dowód osobisty. Podchodzi do mnie policjant i pyta mnie czy jestem Polakiem. Mówię, że tak. Bez sprawdzania dokumentów, przepuszcza mnie bez kolejki. To już drugi raz na Gibku, po tym, jak mówię, że jestem Polakiem, wpuszczają mnie bez kontroli i bez kolejki na angielską stronę. W chodzę do angielskiej strefy. Kolejka trochę mniejsza, niż u Hiszpanów ale też jest. Staję na końcu z dowodem w ręku. Podchodzi do mnie angielski policjant i pyta, czy jestem Polakiem. Każe mi przechodzić bez kontroli bez kolejki. Oczy mam okrągłe jak spodki w bajce Andersena. Czuję się jak król życia. Wszyscy czekają, a ja bez kolejki.
Wychodzę na ulicę. 
Skała, jest tak malownicza, że nigdy jej dosyć.






























Pas startowy lotniska na Gibraltarze. To z tego pasa, wystartował w swoją ostatnią podróż generał Sikorski.





























Lekki spacer po ulicach Gibka ...









































Robi się wieczór, trzeba by się rozejrzeć za jakąś kolacją. Zastanawiam się, czy nie wrócić na hiszpańską stronę do knajepki koło hostelu, w którym wczoraj nocowałem. Towarzystwo było wesołe i w ogóle ... Ale chyba nie chce mi się tam drałować. Picie tam było na pewno, ale jestem głodny.
Decyduję się zostać po angielskiej stronie. Idę do portu. W portach zawsze są restauracje lepsze albo gorsze, coś znajdę. Oczywiście. Knajpy, jedna przy drugiej. Nie chce mi się daleko szukać, siadam w jednej z pierwszych.





























W angielskiej knajpie, biorę włoski makaron z morskimi robakami i, żeby nie było, że tylko po włosku, to do picia angielskiego jabola i jest git.
Najadłem się, napiłem, idę się jeszcze powłóczyć. Wiadomo, że w nocy, włóczy się najprzyjemniej,
W porcie, jak to w porcie. Wiadomo, musi być ciemno, kolorowo i wesoło. I tak jest.




Trzeba ewakuować się na hiszpańską stronę, do hotelu.





Ranek. Dzień kolejny. Oczywiście idę na angielską stronę. Dzisiaj mam w planach wizytę na skale. Na skałę wjeżdża się kolejką linową. Do dolnej stacji podjeżdża się miejskim autobusem. 
Autobusy na Gibku, to coś pięknego. Anglicy, jadą razem z Hiszpanami. Ich rozmowa wygląda tak, że Anglicy mówią po angielsku, Hiszpanie po hiszpańsku i doskonale wzajemnie się rozumieją. 
Dojeżdżam do dolnej stacji kolejki. Kupuję bilet w dwie strony. Nie jest to takie tanie. 45 funtów. Ale, OK, nie ma problemu.
Widoki z kolejki przepiękne. 

































Na skale...wszystko jakby znane ale ... inne niż osiem lat temu. Patrzę ze wzruszeniem na znajome widoki. Osiem lat temu, powiedziałem sobie, że kiedyś jeszcze tu wrócę i dotrzymałem słowa.
Przychodzą małpy. Jakieś jakby smutne. Nie mają w oczach tego błysku radości, który miały wtedy. A może to ja coś mam już inaczej ? Osiem lat. Sporo wydarzyło się przez te osiem lat ..
Jako ciekawostka.. małpami nie opiekuje się lekarz weterynarii, ale wojskowy lekarz medycyny. Anglik, który jest lekarzem angielskich żołnierzy, stacjonujących na Gibraltarze.









































































Pokręciłem się po skale, trzeba wracać na dół. 
Zjeżdżam do dolnej stacji. Nie korzystam już z autobusu, idę spacerem do granicy. Po drodze, Anglia w pigułce.



























































































































































Minęło kilka godzin, zrobiłem się już głodny. Idę coś zjeść, jak zwykle do portu. 
Na początek zamawiam hiszpańską sałatkę z serem i ... dostaję coś takiego :-)))
Nie widziałem, że na Gibku mają salaterki do sałatek wielkości miednicy :-)))
W smaku, nieziemska.
No, i oczywiście angielski jabol.
Razem z sałatką zamówiłem coś jeszcze, czego po tej miednicy, nie dałem radu już zjeść :-)))
Ale nie powiem nic więcej, zostanie to już moją tajemnicą :-))))





























Po obiedzie, wracam do hotelu odpocząć i przeczekać upał. I znowu idę przez pas startowy i koło skały.






























Przespałem się i popołudniu, oczywiście idę na angielską stronę. Myślałem, że wszystkie niespodzianki i miłe chwile mam już na Gibku za sobą. W jakimż byłem błędzie. 















Oczywiście, na granicy przechodzę już bez kontroli i bez kolejki.






































Idę na główny deptak. Na deptaku jest bardzo dużo sklepów jubilerskich i z zegarkami.
Sklepy z zegarkami różnymi. Od tanich po poziom  mniej więcej droższych modeli Tag Heuer'a, ale ja nie to chciałem obejrzeć i zobaczyć ceny.
W końcu ... jest. I to w jednym sklepie Schaffhausen i Omega. Super.
Wchodzę. Faceci w garniturach, w krawatach uprzejmie wymieniają ze mną kilka zdań, pytają skąd jestem. Mówię, że z Polski. W facetów jakby grom z jasnego nieba walną. Natychmiast biorą mnie do innego pokoju, takiego niewidocznego dla wszystkich, sadzają w jakimś antycznym fotelu, chyba za bajońskie pieniądze, robią kawę, pytają jak się czuję na Gibraltarze, jak długo tutaj będę i mało nie wyskoczą z tych garniturów. W końcu przychodzi chyba jakiś taki najgłówniejszy. Mówi agnielszczyzną taką, jaką słyszy się tylko w telewizji. 
Nie wytrzymałem i pytam go skąd takie zainteresowanie moją osobą. Facet odpowiada, że Polacy od kilku lat są ich najlepszymi klientami. I, że Polacy to są kapitaliści w takim starym stylu, bogaci, z gestem, nie targują się o głupie 100 czy 200 funtów i często jeszcze zostawiają sprzedawcom napiwek.  Co roku, sprzedają Polakom kilkanaście zegarków.
Myślę sobie, że czym szybciej powiem mu prawdę, tym lepiej. Mówię, że ja w zasadzie chciałem tylko obejrzeć Schaffhauseny i Omegi i zapytać o ceny.
Facet na to, że wszyscy Polacy tak mówią, a później wracają na zakupy i, że on wie, że zegarków w tej cenie nie kupuje się od razu i trzeba wszystko przemyśleć. Widzę, że jestem bezradny, poddaję się. Proszę żeby pokazał mi Portofino, Constellation i Aqua Terra. Facet ma wszystko w każdej kolorystyce i właściwie cały produkowany asortyment. O zegarkach chyba wie wszystko. Ceny bardzo atrakcyjne. Obejrzałem, przymierzyłem, podziękowałem. Facet mówi, że nawet jeśli już opuszczę Gibraltar, to ich sklep jest do mojej dyspozycji. Wystarczy, że zdzwonię i zamówię zegarek. W chwili zamówienia będą potrzebować tylko 100 funtów zaliczki. Resztę dopłacę jak otrzymam kurierem zegarek. Szok zupełny.
Przesiedziałem w tym sklepie chyba z półtorej godziny. 
Idę powłóczyć się po ulicach i ochłonąć po zegarkach. Trochę zdjęć.





























Gdyby ktoś był ciekawy ile kosztuje posiłek w takiej zwykłej restauracji, w jakiej wszyscy jedzą, to wklejam zdjęcie.








































Włóczęgi ciąg dalszy.










































Jest i sklep dla motocyklistów. Kurtki w cenie, które Polsce chyba w ogóle nie funkcjonują.









































Dosyć wrażeń na dzisiaj. Jutro, już wyjeżdżam. Przed mną droga powrotna. Ponad 4000 km, trzeba odpocząć.
Idę jeszcze na chwilę do portu do tej restauracji, w której żywiłem się każdego dnia. Zamawiam sobie małą sałatkę na szybki posiłek. Wychodząc z restauracji, podszedłem jeszcze do takiego starszego kelnera, który każdego dnia mnie obsługiwał, podziękować mu za to i pożegnać się. Człowiek mówi, że jest kelnerem prawie od dziecka i jeszcze nikt, nigdy nie dziękował mu za jego pracę i żaden klient nie żegnał się z nim. 
Rano, jeszcze ostatni rzut oka na widok za oknem. Wiem, że muszę wracać, ale teraz szkoda mi wyjeżdżać...
Ostatni poranek na Gibraltarze. Tyle pięknych chwil ...

























Odpalam Helmuta. Wlokę się ulicą, na którą jeszcze kilka chwil wcześniej spoglądałem z okna hotelu. Nie mogę uwierzyć, że już wyjeżdżam. Ech ... jeszcze nie wyjechałem, a już tęsknię ...
Wyjeżdżam na autostradę do Malagi. Niedaleko od Gibraltaru, zatrzymuję się na stacji benzynowej, żeby się napić. Czuję, że oszukuję sam siebie. Nie chce mi się pić, tylko chcę tutaj pobyć jeszcze chociaż kilka chwil.
Tak wygląda człowiek, który jeszcze nie wyjechał, a już tęskni.





























Odpalam i z ciężkim sercem ruszam dalej. Tęsknię już za Polską i za domem, ale za Gibraltarem, będę tęsknił zawsze. 
Jadę na północ, w stronę Walencji, Alicante itd. Widoki takie, że dech zapiera. Jest bardzo gorąco, 38 stopni.
Po przejechaniu ok. 300 km, jakoś dziwnie się czuję. Żołądek nie swój, pić się chce, tym razem na prawdę, kompletny brak apetytu, lekka senność. Niestety, stało się. To odwodnienie. Znam to. Przerabiałem to już kiedyś na motocyklu w Chorwacji. Na szczęście, umiem sobie z tym radzić.
Potrzebuję Red Bulla, litr wody i pół godziny czasu, żeby się wyrównać. 
Zjeżdżam do najbliższej stacji benzynowej. Siadam przy stoliku w cieniu i uzupełniam płyny. Po pół godzinie, czuję się znacznie lepiej, tylko wciąż nie mogę nic jeść, a już dawno jadłem śniadanie. Trudno, będę jechał o głodzie. Regularnie, co 100 km uzupełniam płyny. Czuję się dobrze, ale jeść nie mogę. Głodu nie czuję, ale powinienem coś zjeść "przez rozum". Nawet nie próbuję, nie dam rady.
Jadę jeszcze kilka godzin. Późnym popołudniem, zatrzymuję się na nocleg w przydrożnym motelu. 
Wchodzę i widzę zjawisko w wydaniu damskim. Hiszpanka ładna, jak z filmu. Pytam o pokój.
Ładna pięknie się uśmiecha i mówi "brum, brum". 
Widzę, że jeśli "brum, brum, to znaczy, że sytuacja robi się poważna. Uśmiecham się z wdziękiem wygłodniałego aligatora i też mówię "brum, brum".
Okazało się jednak, że "brum, brum" w narzeczu ładnej, oznaczało, żebym przestawił motocykl na parking z tyłu budynku, a nie tamto "brum, brum"







































Pod wieczór...zaczynam czuć głód, czyli jest dobrze, 
Ładna, robi mi steka wielkości spadochronu. Po przejściach z dnia, nie dam rady całego zjeść, ale najważniejsze, że głód wrócił.




























W restauracji, wisi też takie coś.









































OK, trzeba już położyć się, bo jutro znowu długa jazda.
Mój pokój w tanim, hiszpańskim motelu przy drodze, chyba głównie dla kierowców TIR-ów i dla włóczęgów na motocyklach. Jest łóżko i łazienka, wszystko, czego potrzebuję.





























Rano, śniadanie w hiszpańskim wydaniu.





























Żegnam się z ładną i startuję. Lecę w kierunku Barcelony. Chcę dzisiaj wjechać do Francji.
Tankowanie pod Barceloną.




























Wjeżdżam do Francji. Jadę w kierunku Lyonu. Nawigacja z uporem maniaka, ciągnie mnie przez Szwajcarię i Austrię. Nic z tych rzeczy. W deszczu i zimnie na tym wyjeździe już jechałem. Wystarczy. 
Jadę konsekwentnie w kierunku Niemiec.
W jakiś czas, po przekroczeniu francuskiej granicy, widzę punkt, jakich tam jest wiele, czyli kompleks, stacja benzynowa, hotel albo motel, restauracja, jakieś sklepy ... Jest już popołudnie, przejechałem już 600 km, czyli mogę już zjeżdżać na nocleg.
Zjeżdżam z autostrady i jadę do hotelu. W recepcji studentka, dobrze mówi po angielsku. OK, mają wolny pokój.






Rano, zaczyna się francuska jazda.
Idę na śniadanie. Przechodzę koło recepcji, w której nie ma już studentki z wczoraj, za to jest jakaś stara, która rozmawia po angielsku przez telefon.
W trakcie śniadania, stara z recepcji, podchodzi do mnie i pyta mnie po francusku o nr mojego pokoju. Odpowiadam po angielsku, że nie rozumiem, chociaż rozumiem. 
Stara, odpowiada mi po francusku, że nie rozumie. O, żesz ty taka francuska twoja mać. Zaraz ja cię ptaszyno wytresuję. Będziesz ćwierkać po angielsku jak słowik. Tak jak przed chwilą ćwierkałaś przez telefon. 
Nie przerywając jedzenia mówię jej, że jak nie rozumie, to niech przyprowadzi tutaj dyrektora hotelu, on na pewno zrozumie. Chyba, że woli, żebym ja go przyprowadził. Stara widzi, że żartów nie będzie. Albo będzie mówić po angielsku, albo będzie dym. 
I stara ćwierka po angielsku jakby sobie nagle przypomniała, że zna ten język. 
Po śniadaniu, jeszcze zanim się spakowałem, idę przygotować motocykl do jazdy. I co widzę ? To samo, co wy na zdjęciu. Zablokował mnie jakiś orzeł intelektu na holenderskich numerach.


Idę do starej w recepcji, mówię, że ktoś mi zablokował motocykl i żeby znalazła właściciela, niech przestawi samochód. Stara mówi, że nie znajdzie go, bo nie wie czyj to jest samochód. No to, ja ją pytam czy woli żebym przyprowadził tutaj dyrektora hotelu, żeby go poszukał. Widzę, że stara za chwilę dostanie rozstroju nerwowego. W ramach kuracji uspokajającej, mówię jej, że idę teraz do swojego pokoju, spakować się, wychodzę za 15 minut i ma tego samochodu nie być. Chyba, że woli żebym załatwił to sam, to nie ma problemu, już dzwonię po policję z lawetą. 
Po 15 minutach, wracam już spakowany do motocykla. Samochód wprawdzie jeszcze stoi, ale widzę, że znalazł już się właściciel. Po urodzie widzę, że Holender, urodzony między wielbłądami we wsi pod Marakeszem. Na pewno książę jakiś.
Mówię mu, żeby cofną samochód bo chcę wyjechać. Patrzy się na mnie głupimi oczami. Pytam czy czegoś nie rozumie. Wsiada do samochodu i cofa go o...pół metra. Podchodzę do niego i pytam się czy mu pomóc. Cofa się jeszcze trochę, co najmniej jakby musiał za to płacić. OK, kieruję motocykl w lewo ale na raz nie mogę go obrócić, muszę jeszcze raz go cofnąć. Oglądam się i k...wa książęca jego mać, kretyn już wjechał w miejsce, które zwolniłem. Nie mam jak cofnąć motocykla. Schodzę z motocykla, idę do niego i pytam go czy ma prawo jazdy tylko na wielbłądy czy na samochody też. Jego księżniczka, opatulona w chustkę zaczyna coś pyskować po ichniemu. Książe w końcu przestawia samochód na inne miejsce na parkingu.
Wyjeżdżam, muszę z powrotem wjechać na autostradę wjechać na autostradę, z której zjechałem. Podjeżdżam pod bramki. Wkładam bilet do czytnika, a czytnik wciąga mi bilet i wyświetla mi, że mój bilet jest nieważny. Naciskam na interkom. Zgłasza się Bardotka z kiosku przy autostradzie. Mówię, że automat zatrzymał mi bilet. A Bardotka, mówi mi, że mój bilet przez noc stracił ważność. No żesz, k...wa francuska wasza mać. Pytam jak bilet mógł stracić ważność, jeśli przy wyjeździe do hotelu nie było żadnej bramki, a ja nocowałem w hotelu przy autostradzie. Bardotka coś zaczyna pieprzyć ale już po francusku, nie zrozumiałem. Pytam co mam zrobić. Mam kupić drugi bilet za ... 30 euro. K..wa złodziejska wasza mać. Kupuję, bo co mam zrobić. Jadę dalej. Przejeżdżam przez Lyon. Ależ piękne miasto. Aż trudno uwierzyć, że francuskie.
Po drodze, kilka przystanków.



Wieczorem, dojeżdżam do Alzacji. To już blisko Niemiec. Kończą się motele przy drodze, trzeba coś poszukać samemu. Zjeżdżam na parking i przez znany portal, wyszukuję hotele w pobliżu. Jest. 10 km od miejsca, w którym jestem. Robię sobie od razu rezerwację, żeby nie mówili, że nie ma pokoju albo coś podobnego. We Francji, wszystko jest możliwe. Dojeżdżam. Bardzo ładne otoczenie, dużo drzew, rzeka ...
To mały prywatny hotel. Pracuje tam po prostu rodzina.
Idę do recepcji, mówię, że mam rezerwację. Bardzo miła recepcjonistka, potwierdza, ale widzę, że z jakiegoś powodu, nie jest zachwycona, że rezerwacja zrobiona przez internet. Wisi mi to ciężkim kalafiorem.  Idę do pokoju.








































Ogarnąłem się i idę do hotelowej restauracji na kolację.
Obsługa trzeba przyznać, niezwykle sympatyczna. Nie mówią po angielsku, i widać, że nie udają, ale robią wszystko, żeby porozumieć się z klientem. Używamy translatora w telefonie :-)))
Zamawiam sobie rybę i jabola. Kelnerka mówi, że to jest bardzo smaczna ryba, dzisiaj złowiona w rzece, która przepływa obok hotelu. 
Za chwilę wraca i pyta mnie czy motocykl, który stoi przed hotelem jest mój i czy jestem Polakiem.
Za chwilę przynosi mi jabola, a za kilka minut rybę. Mówi, że za chwilę jeszcze coś mi przyniesie. Wraca i kładzie na stole szarą, papierową torebkę. Zaglądam do środka, a tam jest ... chleb. Mówi, że nigdy nie była w Polsce, ale czytała, że Polacy, wszystko jedzą z chlebem, więc ona wysłała swojego męża do innej restauracji, 2 km stąd, żeby przywiózł dla mnie chleb. I nigdy, Polak u nich nie mieszkał.
Trudno uwierzyć, w to co słyszę. Przepiękna akcja Francuzów dla Polaka. 
Nota bene. Ryba, którą mi podali, była najpyszniejszą rybą, jaką kiedykolwiek jadłem.








































Po kolacji, wracam do pokoju. Ten pobyt we Francji, utwierdza mnie w przekonaniu, że są dwie Francje. Jedna to ta, której nawet nie chcę znać. To ta Francja, którą rządzą wszelkiej maści socjaliści i im podobna swołocz i złodzieje, w której ludzie pracują za pensje, która nie zależy od tego jak pracują, jak się zachowują, jak się starają.  To ludzie, którzy są personifikacją współczesnego francuskiego chamstwa i arogancji, bo mają stałą pensję i poziom ich życia nie zależy od tego co sobą reprezentują.
I druga Francja, to ta Francja z dzisiejszego hotelu. Francja ludzi, epoki de Gaulle'a. Ludzi wychowanych w etosie uczciwej, rzetelnej i często ciężkiej pracy. Ludzi, którzy nie pracują za socjalistyczne pensje, tylko za to co zarobią własną pracowitością, pomysłowością, szacunkiem dla innych ludzi. W tej drugiej Francji, nikt nie pozwolił by sobie na takie relacje z klientem, jak w tej pierwszej. W tej drugiej Francji, jeśli ktoś próbował by pracować tak, jak pracują w tej pierwszej, to umarł by z głodu. 
Rano, żegnam się z uroczymi Francuzkami, które prowadzą hotel. Dziękuję im za fantastyczne przyjęcie.
Odpalam i ruszam w drogę. Jadę już do Niemiec, w stronę Karlsruhe. Nie ma o czym pisać. Każdy wie, jak wygląda jazda niemiecką autostradą. 
Dalej gorąco. Obowiązkowy przystanek.




Jeszcze kilka godzin jazdy. Wieczorem, przez znany portal, znajduję sobie i robię rezerwację w hotelu w Kammerstein. Całkowicie prywatny hotel na niemieckiej prowincji. Bardzo mili ludzie. Właściciel mówi mi, że jeśli chcę zjeść kolację to, żebym poszedł do gasthausu po drugiej stronie drogi. Bo to nawet nie uklica, tylko droga. Pewnie, że chcę, tylko się ogarnę po drodze.
Mój pokój w Niemczech.






























Idę na kolację. Okazuje się, że czeka tam już na mnie właściciel hotelu, w którym mieszkam. On jest również właścicielem gasthausu. Robi mi sznycla po wiedeńsku, oczywiście wielkości spadochronu.






























W Kammerstein, odbywa się właśnie open-air festiwal. Gra niemiecka folkowa muzyka, piwo leje się strumieniami, miejscowa i okoliczna ludność świetnie się bawi.




























Niestety, blog nie chce mi przyjąć plików video, bo mają za duży rozmiar, a zdjęć z zabawy Niemców nie mam :-) Jeśli ktoś chce obejrzeć filmy, to są na moim profilu na fejsie. 
Patrzę, jak świetnie się bawią, jak są ze sobą zżyci, jakie silne lokalne więzy społeczne ich łączą. 
I jeszcze, rzut oka na hotel, w którym mieszkam.








































Rano, na śniadaniu, zaczepiają mnie Niemcy, którzy wczoraj widzieli mnie na zabawie. Mówią, że nie wiedzieli, że jestem Polakiem, bo poprosili by mnie, żebym wszedł na scenę i coś o sobie opowiedział. W ich wiosce nie bywają turyści i każdy taki jak ja to atrakcja. Co ja tutaj robię, żebym opowiedział o swojej podróży itd.. Widać, że cieszą się, że dobrze się z nimi bawiłem. Niezwykle sympatyczni ludzie.
Muszę już jechać. Może uda mi się dojechać dzisiaj do domu. 
Jak zwykle, co 200 km obowiązkowy przystanek. Tym razem koło Chemnitz.





























Polska granica coraz bliżej. Wreszcie, jest. Znowu jestem w Polsce. Cieszę się jak wariat. Robi się już zmierzch ale jadę. Niestety, na wysokości Wrocławia, zaczyna padać deszcz. Coraz większy.
Zlewam deszcz ciepłym moczem. Do domu, mam już tylko 600 km, a w deszcz można jechać. 
Na wysokości Krakowa, przestaje padać. Niestety, zaraz za Krakowem, w stronę Rzeszowa, pada znowu. Leję na to, lecę dalej. Jest już ciemno, ale w nocy też można jechać.
Niedługo przed północą, jestem w domu :-)))
Jestem przemoczony od deszczu, ale jakaż radość. 







































Ostatniego dnia, z Kammerstein do domu, przejechałem 1160 km na jeden przelot. To mój rekord. 1000 km już robiłem, ale tyle nigdy.
Nie mogę uwierzyć, że to już koniec mojej podróży.
Wprowadzam motocykl do garażu. Z czułością dotykam zbiornika. Chętnie bym Cię objął. Dziękuję Ci Przyjacielu. To Ty byłeś bohaterem tego wyjazdu. 
8830 kilometrów, 18 dni. W słońcu, w deszczu, w upale, w zimnie. Ani razu, nigdy mnie nie zawiodłeś, nie zbuntowałeś się, że masz dość. Należy Ci się odpoczynek.



I jeszcze mapa z trasą mojej podróży>


























8 komentarzy:

  1. Cześć,
    Świetna opowieść. Super opowiedziana przygoda. Francuzi w czasie II WWŚ nie pokazali się z dobrej strony gdy Polacy tam przebywali. Podróżuj i opowiadaj, ja będę poznawał świat razem z Tobą. Robert od zimorodków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Jacku gratuluję pięknego wyjazdu.
    Od dawna czekałem na relację z kolejnego Pana wyjazdu.
    Śledzę Pana blog od dawna. Dzięki Pana relacjom znalazłem wiele ciekawych informacji o Passo Stelvio i Grossglockner które po Pana opisach zwiedziłem wraz z żoną na Vmaxie 1200. Mówią że on nie skręca a na agrafkach na Stelvio radził sobie bardzo dobrze :)
    Doskonale się Pana czyta. Proszę o więcej.
    Pozdrawiam z Krakowa,
    Maciek

    OdpowiedzUsuń
  3. Krzysztof Regucki31 lipca 2022 01:57

    Wspaniała opowieść, czytam już któryś raz, oglądam zdjęcia i czuję się jak bym był na tej wyprawie. Ktoś już kiedyś wspomniał, że powinieneś wydać książkę z relacjami z Twoich motocyklowych podróży, podpisuję się pod tym obiema rękami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo dziękuję za ciekawie opowiedzianą historię. Coraz bardziej jestem zmotywowany do odwiedzenia Gibka ;-)

    OdpowiedzUsuń