środa, 22 grudnia 2010

Boże Narodzenie 2010

Wszystkim motocyklistom życzę pięknych, radosnych, pełnych nadziei i radości Świąt Bożego Narodzenia.
A w nadchodzącym roku 2011 życzę Wam realizacji wszystkich planów osobistych, zawodowych a przede wszystkim wspaniałych tras i wypraw oraz wielu bezpiecznie przejechanych kilometrów.

niedziela, 5 grudnia 2010

4300 km na Harleyu. Bałkany i Grecja 2010

Mój drugi sezon motocyklowy po wielu, wielu latach przerwy. W ubiegłym sezonie jeździłem na Kawasaki vn 900. Fajny motocykl, mam do niego sentyment ale jednak miał pewne wady. W tym sezonie przesiadłem się na Harley’a Dyna Super Glide Custom. Też nie jest idealny ale to już jednak zupełnie inna klasa. Z resztą nabieram przekonania, że idealnego motocykla po prostu nie ma. O.K., nieważne, jak ma się motocykl to trzeba nim jeździć a nie wydziwiać..
Moją wyprawę planowałem od dłuższego czasu ale poza dobrymi chęciami jakoś nie mogłem się pochwalić żadnymi innymi sukcesami, które pomogłyby mi wprowadzić ten plan w życie. Prawda była taka, że próbowałem rozmawiać z kolegami, którzy jeździli już na zagraniczne wyprawy i delikatnie badałem grunt czy nie udałoby się podłączyć do kogoś na wspólny wyjazd. Niestety, nikt nie wykazywał chęci zabrania ze sobą gościa, który ma za sobą tylko jeden sezon i przejechane 9,5 tyś km. Wszyscy jeździli już co najmniej od kilku lat, mieli znacznie większe przebiegi i doświadczenie. Tworzyli grupy, których członkowie dobrze się znali, dużo ze sobą jeździli, wiedzieli czego po kim można się spodziewać. Odmówili mi wszyscy do, których zwróciłem się..Dostałem gorzką lekcję ale nie poddawałem się. W pewnym momencie zdecydowałem się już na samotny wyjazd. Wiedziałem, że prawdopodobnie będzie trudniej niż z kimś ale czytałem na forach opisy z wypraw kolegów, którzy zawsze jeżdżą sami i dają radę. Ja też dam radę.. Ale oto pewnej wiosennej, motocyklowej niedzieli w Kazimierzu podchodzi do mnie promiennie uśmiechnięty, zupełnie nieznajomy gość w skórze, przedstawia się i proponuje wspólną kawę. Siadamy do stolika i facet zaczyna opowiadać, że jeździ drugi sezon, że w ubiegłym roku (czyli w swoim pierwszym sezonie) sam jeden zrobił jakąś obłędną trasę przez pół Europy, włącznie z Turcją, Bułgarią, Rumunią, Ukrainą i czymś jeszcze..I, że w tym roku planuje Bałkany a priorytet to Dubrownik. Tak właśnie poznałem Rysia. Zaczynamy rozmawiać  i po kilku minutach bez zbędnych słów wiemy już, że jedziemy razem. Rysio zabiera na plecaczek żonę Anię. Pozostaje tylko uzgodnić szczegóły, a przede wszystkim trasę. Ja planowałem Grecję, szczególnie Korfu a Rysio koniecznie chciał zobaczyć Chorwację z Dubrownikiem i Albanię. Zaczynają się lekkie schody bo Bałkany i Grecja niby nie tak od siebie daleko ale jednak niezupełnie po drodze a ja mam ograniczenia czasowe. Mój wyjazd nie powinien przekroczyć ok. 10-12 dni. Na Grecję najkrótszą drogą bez problemu czasu by wystarczyło ale z Chorwacją „w tle”..może być ciężko. Ale jak ktoś chce się dogadać to się dogada. Ustalamy, że jedziemy do Dubrownika, stamtąd przez Czarnogórę do Albanii i przez Kosowo, które zawsze chciałem zobaczyć, Macedonię w, której nie ma nic do oglądania, do Grecji. Obliczyliśmy, że jeśli nie będziemy marudzić to powinniśmy zdążyć. Ok., Chorwację i Dubrownik widziałem, do Albanii mi nie tęskno choć dla towarzystwa Rysia jestem gotów ją zaliczyć ale zobaczę Kosowo!!! To już jest super wiadomość..No i moja ukochana Grecja..
Termin wyjazdu ustaliliśmy na 3 lipca. Nie robimy żadnych rezerwacji, ustalamy, że będziemy spać w przydrożnych motelach, tam gdzie zastanie nas zmierzch. Na wszelki wypadek bierzemy po karimacie, w zasadzie tylko po to, żeby w krótkich przerwach w podróży można było rozłożyć je na trawie i odpocząć 15 min w pozycji leżącej. Nie użyliśmy ich ani razu, wróciły do domu zapakowane w oryginalne folie. Za to obydwie karimaty przytwierdzone do motocyklowej torby świetnie sprawdzały się jako oparcie w czasie jazdy.
Kończy się czerwiec, nadchodzi lipiec, termin wyjazdu zbliża się wielkimi krokami. Adrenalina buzuje mi jak bykowi na widok pięknej krowy gotowej na wszystko..Niestety, z powodu choroby mojego ojca musimy wyjazd o jeden dzień przesunąć ale nic to..to tylko jeden dzień. Nadchodzi 4 lipca, oczywiście całą poprzednią noc nie mogłem spać i rano wstaję w stanie przypominającym menela wyrzuconego nad ranem z knajpy przez wykidajłę po całonocnej pijatyce. Ale nic to, adrenalina mnie trzyma..Wyprowadzam z garażu motocykl, spakowany, lśniący, chromy błyszczą niczym srebrne zęby w szczęce Terminatora. Jeszcze całus od żony na do widzenia i odpalam. Ech, ten dźwięk Harley’a, miód dla ucha motocyklisty. I do tego będzie mi towarzyszył przez kolejne prawie dwa tygodnie..

 Wyjeżdżam za bramę, jest przepiękny, ciepły niedzielny poranek a przede mną ponad 4 tyś. kilometrów. Jadę do Niedrzwicy w, której na jednej ze stacji benzynowych umówiłem się z Rysiem. Tak, tak..to właśnie ta Niedrzwica w, której mieszka 11-letnia Magda, która w takim pięknym stylu zwyciężyła w trzeciej edycji „Mam Talent”. Jadę spokojnie, rozkoszuję się pięknym porankiem. Jak niewiele czasem trzeba facetowi do szczęścia, kawał dobrego sprzęta między nogami i myśl, że ma nim nakręcić ponad 4 tyś kilometrów. Dojeżdżam, jest stacja, Rysia nie ma. Nie ma problemu, poczekam. Mija 20 minut, Rysia nie ma, mija pół godziny Rysia nie ma, po ok. 40 minutach dzwoni telefon. Rysio mówi, że czeka na mnie chyba już z pół godziny a mnie nie ma i w ogóle co się stało? Oczywiście, kupa śmiechu bo obydwaj czekamy na siebie tyle, że na dwóch różnych stacjach niemalże naprzeciw siebie przez szerokość drogi. Za chwilę podjeżdża Rysio, poznaję Anię, fota do albumu i ruszamy w stronę Słowacji. Jedziemy, jedziemy aż tu nagle..deszcz, psia jego morda. No, nie tak nagle bo trochę pokrapywało i widać było, że będzie padać ale staraliśmy się jechać ile się da. W deszczu w ogóle da się jechać tylko, że to żadna przyjemność a i glebę można zaliczyć bo ślisko się robi. Ani ciepły deszczyk bardzo się podoba,  a mi w ogóle bo raz, że czuję jak chwilami tylne koło traci kontakt z rzeczywistością a chromy, które czyściłem i polerowałem cały poprzedni dzień wyglądają jakby chciały przekonać wszystkich dokoła, że nie ma na świecie większych brudasów niż harleyowcy.
Pada, nie ma co na siłę jechać..Zjeżdżamy na stację benzynową żeby przeczekać. Motocykle pod dachem a my siadamy z jakimś piciem przy stolikach pod parasolami. Tubylcy sączą piwko (chyba im zazdroszczę) i rozmawiają o polityce bo to wszak dzień wyborów prezydenckich. Nie jest mi obojętne kto będzie prezydentem mojego kraju ale dzisiaj interesuje mnie tylko jazda..
 
 Trochę się przejaśnia i przestaje padać. Czas ruszać. Fota do albumu i odpalamy. Spoglądam na niebo. Wszędzie czarne chmury. Od czasu do czasu błyska Słońce ale tyle tego, co na lekarstwo. Albo nie. Tyle tego, co troski o Polskę w mózgach polskich polityków. Jedziemy, znowu pada. Zjazd na stację. Anię deszcz świetnie bawi, mnie w ogóle a Rysio nic nie mówi. Około 20 minut i przestaje padać. Odpalamy. Staramy się trzymać tempo bo chcemy jak najszybciej dostać się na południe, chociaż na Słowację w nadziei, że tam nie będzie padać. Około 20 km przed Rzeszowem (nota bene bardzo porządne miasto, świetne koncerty, coraz więcej się dzieje i coraz bardziej liczy się na kulturalnej mapie Polski) znowu pada. Zjazd na stację. Stoi już grupa motocyklistów. Też czekają na uśmiech nieba. Jadą w przeciwną stronę, na jakiś zlot. Uśmiech nieba. Odpalamy. Wzajemne życzenia szczęśliwej drogi  i stacja pustoszeje z motocyklistów. My na południe, oni na północ.
 Mijamy Rzeszów. Właściwie nie wiem dlaczego ale lubię to miasto. Tak po prostu, bez powodu.
Za Rzeszowem czas na obiad. Zjeżdżamy do Madziara. Każdy wie, gdzie to jest a jak nie wie i zapyta to każdy mu powie. Na parkingu pełno motocykli. Żadne zaskoczenie. U Madziara jedzą chyba wszyscy motocykliści świata. Nie lubię madziarskiej kuchni bo jest gorąca, tłusta i ostra ale Madziar umie też gotować po polsku tak, że odjazd. Wjeżdża mi czerwony barszczyk i pierogi z kaszą i grzybami. Warto było przejechać tyle kilometrów żeby to dostać. Żeby polscy politycy w swojej robocie byli tak kompetentni jak Madziar w swojej, to Polska byłaby krajem mlekiem i miodem płynącym. Wstajemy od stołu, idziemy na parking i co widzę? Szlauch podłączony do kranu! Można umyć motocykle! Nic już do szczęścia mi nie brakuje. My najedzeni, motocykle czyste i..Słońce świeci!
 Asfalt suchy, jedziemy ostro żeby nadrobić stracony czas. Barwinek, granica ze Słowacją. Na granicy stacja Orlenu, która kojarzy mi się z najgorszym polskim syfem jaki w innych miejscach trudno byłoby znaleźć. Brak nawierzchni, dziury, rozsypany żwir, odpadająca farba tam gdzie powinna być, brudno, w budzie, która miała być krzyżówką kasy, sklepu i kantoru ciasnota, gorąco, brudno. I na ten syf wjeżdża każdy z zagranicy, kto przekracza granicę w Barwinku. I to jest pierwszy obraz jaki zostaje mu w pamięci po wjeździe do Polski. Nie wiem kto jest właścicielem tej stacji ale wiem, że za to jak wygląda ta stacja powinien dostać 25 lat ciężkich robót. I co dzień zamiast kolacji 25 batów w dupę na zakończenia dnia.
Podjeżdżamy do granicznego terminala. Chwila odpoczynku na schodach, uzupełniamy płyny, odwiedzamy „świątynię dumania”. Fota do albumu i odpalamy. 
 Wjeżdżamy do Słowacji i chcemy jak najszybciej niej wyjechać. Ludzie o nieufnych, zaciętych, wkur..nych twarzach. Jedyny wyjątek, w barze na stacji benzynowej w powrotnej drodze spotykamy dziewczynę o chyba jednej z najpiękniejszych twarzy jakie w życiu widziałem. Piękna, nieufna, zacięta, wkur..ona na cały świat dziewczyna. Wszystko nijakie. Krajobraz nijaki, miasta nijakie, drogi nijakie. I policja polująca na kierowców z Polski. Presov, Kosice, coś tam jeszcze i wypad na Węgry. Po granicy słowacko-węgierskiej została tylko jakaś ruina zdezelowanego mostu. Nie ma żywej duszy. Po węgierskiej stronie kilku Cyganów z gitarami. Posłuchałoby się ale nie ma czasu. Chcemy dojechać tak daleko jak się da. W Polsce z powodu deszczu straciliśmy dużo czasu, trzeba się spieszyć. Wjeżdżamy na Węgry i od razu robi się jakoś weselej, Słońce świeci, słoneczniki kwitną w ilościach przemysłowych, pięknie pachnie. Przejeżdżamy przez jakieś miejscowości, które nie wiem czy są wioskami czy miasteczkami ale są wesołe, kolorowe, zadbane, ludzie uśmiechnięci. Fajne te Węgry. Krajobrazowo płaskie ale tam gdzie są ludzie jest ładnie i widać, że Węgrzy kochają życie. Nadchodzi zmierzch, trzeba rozejrzeć się za noclegiem. Wjeżdżamy do Miszkolca. Pełno prywatnych hoteli, zajazdów, pensjonatów. Nie będziemy się pałętać, wjeżdżamy pod pierwszy lepszy. Jest O.K., cena do przyjęcia (chyba 30 E za pokój), motocykle za ogrodzeniem, pod dachem, pokoje czyste. Tyle, że za późno żeby dostać na miejscu kolację ale nie ma problemu. Parę kroków dalej jest duży hotel z dobrą restauracją. Wreszcie możemy napić się piwa. Duża, obfita kolacja bez węgierskich, ostrych dodatków. Całkiem dobre jedzenie mają. Lokalne piwo też pyszne. Wracamy do naszego pensjonatu. Rano właściciel robi nam śniadanie z węgierską papryką. Zapach tej papryki jest taki, że z nóg zwala. I w dodatku dowiadujemy się od właściciela pensjonatu, że..jesteśmy Rosjanami. No tak to już dawno nikt mnie nie zakomplementował. Szybko wyjaśniamy pomyłkę a właściciel ma minę jakby bał się, że ze tę pomyłkę krzywdę mu zrobimy. Nie ma problemu, całkiem sympatyczny gość, nawet trochę po angielsku mówił. Po śniadaniu szybkie czyszczenie motocykli, fota do albumu i odpalamy.

 Za Miszkolcem piękna węgierska autostrada. Ruch prawie żaden. Policji nie ma. Każdy jedzie ile chce. Kilka pasów, nudzi ci się jechać jednym to zmieniasz, nudzi ci się to znowu zmieniasz. Jak to na autostradzie, trzeba jakoś urozmaicić sobie czas. Czasem odpuszczam Rysia daleko do przodu a później pościg z gazem do oporu. Za Balatonem kończy się paliwo, zjeżdżamy na stację. Tankowanie a przy okazji szybki posiłek w barku. Podjeżdża duża grupa motocyklistów. Okazuje się, że Polacy z Wrocławia. Przyjechali pojeździć sobie wokół Balatonu. Harley’e, BMW, chyba coś jeszcze..Chwila rozmowy, najlepsze życzenia jak to między motocyklistami i ruszamy już w stronę chorwackiej granicy.






 
Jest gorąco, w skórach od dłuższego czasu nie daje się już jechać. Już wiem, że na wyjazd w przyszłym roku nie mam odpowiedniego ubrania. Ściągam kurtkę, jadę w cienkiej, termoaktywnej koszuli przeznaczonej do..jazdy konnej i w skórzanych spodniach. Gorąco już tak nie dokucza ale w przypadku szlifa..wolę nie myśleć. Do samej Chorwacji jazda bez emocji. Autostrada, nic się nie dzieje. Przekraczamy granicę. Jest już popołudnie, temperatura nieco spada, w zasadzie pełen komfort. Zbliża się wieczór i niespodzianka..zaczyna padać. Deszcz nie jest duży ale niezwykle uciążliwy bo jak się okazuje, chorwackie autostrady są mocno zakurzone i z ciężarówek chlapią na nas chmury rozpylonego błota. Nie widać nic, błoto jest wszędzie, na szybie motocykla, na szybie kasku, na ubraniu. Podejmujemy decyzję, że zjeżdżamy na nocleg. Jesteśmy niedaleko Splitu, znajdujemy motel przy autostradzie. To był nasz najdroższy nocleg, zapłaciłem 60 E za pokój.

 Rano czyszczenie motocykli, śniadanie i ruszamy w stronę Dubrownika. Podziwiamy kunszt chorwackich inżynierów. Autostrada na absolutnie światowym poziomie. Całe kilometry kute w skale. Coś zupełnie niebywałego. Docieramy do końca autostrady, około 120 km od Dubrownika. Dalej lokalną drogą ale niestety nie słynną, spektakularną magistralą adriatycką. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Dubrownika, trzeba szukać noclegu. Ponieważ, byłem już w Dubrowniku Rysio puszcza mnie przodem a ja prowadzę nas do portu. Tam zawsze są ludzie, którzy oferują pokoje. Tak jest i tym razem. Zaprasza nas do siebie właścicielka mieszkania naprzeciw nowego portu. Oglądamy mieszkanie, dla mnie jest O.K., Rysio spodziewał się oddzielnych łazienek przy każdym pokoju ale za 20 E byłoby to nieosiągalne. W końcu decydujemy się. Nasza bardzo miła gospodyni od razu na start częstuje nas zimnym piwem. Tak, tego właśnie było mi trzeba. Jeszcze kąpiel (w końcu okazało się, że mamy do dyspozycji dwie łazienki) i ruszamy do miasta na kolację. Gospodyni pokazuje nam bardzo fajną i niedrogą restaurację w, której jedzą posiłki tubylcy. Rzeczywiście, jedzenie rewelacyjnej jakości. Jakaś ichnia  świeżutka ryba i cos jeszcze. Wszystko przyrządzone w zachwycający sposób i rachunek bardzo przyzwoity. Jak się później okazało, zawdzięczaliśmy to naszej gospodyni, która kazała nam się powołać na nią w restauracji. Goście poleceni przez nią dostawali lekki rabat. Podziwiam ich zmysł do robienia interesów. Rano wyruszamy na zwiedzanie Dubrownika. Idziemy piechotą, mamy do starego Dubrownika ok. 3 km. Idziemy, idziemy a ja jakoś dziwnie się czuję. Niby wszystko jest O.K. ale..jakiś miękki w nogach jestem, lekko kręci się w głowie i żołądek też jakiś inny. Przecież do diabła, po dwóch piwach wczoraj nie mam kaca, co jest ? Wiem już, bingo ! To odwodnienie. Od dwóch dni jedziemy w upale a stosunkowo mało piłem. I odwodniłem się. Dochodzimy do starego portu, siadamy przy najbliższym stoliku i wlewam w siebie dwie duże szklanko coli. Parę minut i czuję się zdecydowanie lepiej. Poprawiam jeszcze Red Bullem. Jeszcze chwila odpoczynku i ruszamy oglądać piękno Dubrownika. Żar się leje z nieba, kamienie gorące, dziki tłum ludzi. Wchodzimy na mury, stamtąd jest zawsze spektakularny widok na okolicę. Tak jest i tym razem. Tam jest zawsze pięknie. Upał coraz większy. Zobaczyliśmy co mieliśmy zobaczyć i wracamy do nowego portu do naszej tawerny na obiad. Po obiedzie, w domu krótka drzemka i wyjeżdżamy z Rysiem na motocyklach na sesję zdjęciową w Dubrowniku. Jest już popołudnie, największy upał już minął. Wjeżdżamy na drogę nad miastem, na słynny most Franja Tudmana, później do portu. Robimy zdjęcia jak opętani, to jedyna okazja bo jutro już wyjeżdżamy w stronę Grecji. Przed nami Czarnogóra, Albania, Kosowo, Macedonia i wreszcie Grecja. Jeszcze ładny kawał drogi do przejechania.
Następnego dnia rano wyjeżdżamy z Dubrownika. Jeszcze foty do albumu, odpalamy i tniemy w stronę Czarnogóry.



















 
Docieramy do granicy i..widzę z przeciwnej strony nadjeżdżające motocykle na lubelskich numerach. Idę pogadać i widzę..moich kolegów motocyklistów z Lublina. Co za spotkanie. Okazuje się, że oni stacjonują w Budvie w Czarnogórze i właśnie jadą zwiedzać Dubrownik. Znowu życzenia szerokiej i bezpiecznej drogi i ruszamy w przeciwne strony. Wjeżdżamy do Czarnogóry. Krajobrazowo ładnie, góry, morze i w ogóle ale jakoś nie mogę złapać klimatu. Jakoś tak trochę podobnie jak w Chorwacji ale biedniej, ludzie ponurzy, nie uśmiechają się. Tyle, że chyba trochę taniej. I chyba w Chorwacji bardziej mi się podoba. Zatrzymujemy się na jakiś krótki odpoczynek i dostaję sms-a. To mój kolega Marek z żoną Małgosią, którzy przyjechali do Budvy na harleyach pytają gdzie jesteśmy i co robimy. Więc odpisuję, że jesteśmy ok. 30 km od Budvy i właśnie odpoczywamy. Pada zaproszenie na kawę, które z radością przyjmujemy. Umawiamy się, że Marek z Małgosią będą czekać na nas w jakiejś kafejce przy drodze. I czekali. Pogawędka, kawka i zmieniamy lokal na pizzerię bo na obiad czas.



Po obiedzie pożegnanie i ruszamy w dalszą drogę. A dalsza droga wcale mi się nie podoba. Wąsko, kręto i dziury. Czym bliżej granicy tym większy busz. W końcu dojeżdżamy do granicy z Albanią. Stoimy w kolejce TIR-ów. Na gębach kierowców wypisane hasło: „Spróbuj wjechać bez kolejki i już nie żyjesz”. Cierpliwie czekamy. Po około godzinie przekraczamy granicę. Jedziemy a właściwie wleczemy się z prędkością ok. 30km/h bo więcej po prostu się nie da. Dziura na dziurze. Nie, to nie może być prawda, że takie dziury mogą same się zrobić. Oni na pewno od początku budują z tymi dziurami. Snujemy się dalej, pod dwóch godzinach jazdy przejechaliśmy 60 km-ów. Klęska. Bluzgam jak szewc. Perspektyw na poprawę żadnych. Droga coraz gorsza. Jest jeszcze widno. Krajobraz szary, ponury, beznadziejny. Na poboczach sterty śmieci. Bród nie do wyobrażenia. Najczęściej spotykany pojazd to dwukółka z zaprzęgniętym osiołkiem. Bieda jakiej nigdy, nigdzie nie widziałem. Jest już zmierzch, coraz ciemniej. Widać coraz mniej. Podjeżdżam do jakiegoś skrzyżowania, hamuję. Przednie koło wpada w dziurę i motocykl przechyla mi się na lewą stronę i opiera się na rozłożonej spacerówce. Nic się nie stało ale już wiem, że Albania to kompletnie nie moja bajka. Nie jestem masochistą żeby tłuc się Harley’em po bezdrożach. Harley nie jest do tego. A enduro po lekcji chamstwa jakie zaprezentowali mi kiedyś sprzedawcy z BMW z Warszawy na pewno nie kupię. W końcu podejmujemy z Rysiem decyzję, że zjeżdżamy do hotelu w najbliższym mieście. Dojeżdżamy do miejscowości Puke. Znajdujemy hotel, którego właścicielem jest Amerykanin. Dobra obsługa, czysto i niedrogo. Każą nam wprowadzić motocykle na podjazd a dyrektor hotelu wyznaczył pracownika, który miał pilnować całą noc naszych motocykli. Obfita, niezła kolacja, oczywiście piwo. W Albanii trzeba uważać na baraninę, to podstawowe mięso, podają ją do wszystkiego, gotują na niej zupy itd..Niektórym nie przeszkadza ale ja na sam jej zapach dostaję mdłości a do ust nie jestem w stanie jej wziąć. Dopiero rano Rysio powiedział mi, że wieczorem kiedy parkowaliśmy motocykle ktoś rzucił w niego kamieniem, na szczęście nie trafił. Jeszcze fota do albumu i odpalamy. Jedziemy w stronę Kosowa, wjeżdżamy w góry. Widoki nieziemskie. Góry przepiękne. Co chwila bunkry. Droga już bez dziur ale wąsko, kręto, z góry i pod górę. Na prawym i lewym poboczu żwir i kamienie co powoduje, że droga jest jeszcze węższa. Do autostrady mamy ok. 120 km, przejechanie tego zajmuje nam 6 godzin. Napawamy się pięknem krajobrazu, bolejemy nad biedą tych ludzi, opalamy się w Słońcu, chłopcy przy drodze dla rozrywki rzucają w nas kamieniami ale jedziemy dalej..Znowu straciliśmy dużo czasu, praktycznie cały dzień.












 
Wreszcie dojeżdżamy do Kosowa. To miejsce, które z kolei ja chciałem zobaczyć. Byłem ciekawy jak wygląda miejsce na temat, którego nasłuchałem się tyle kłamstw w TV, naczytałem się bredni w gazetach. Oczywiście, Kosowo to Serbia pod albańską okupacją. Polscy pożal się Boże politycy jako jedni z pierwszych uznali niepodległość Kosowa co świadczy tylko o ich tępocie umysłowej, chamstwie, arogancji i prymitywie. Kosowo, Amerykanie i Niemcy siłą odebrali Serbii co po raz kolejny okrywa hańbą te obydwa państwa. Serbia po dziś dzień nie uznaje niepodległości Kosowa i ma rację. Jestem pewien, że Serbowie kiedyś powstaną, osądzą Albańczyków za ich zbrodnie na narodzie Serbskim i pokażą im gdzie jest ich właściwe miejsce. W Kosowie zapach prochu i wojnę czuć w powietrzu. Gorąco życzę Serbom aby Kosowo znowu wróciło do Serbii. W Kosowie widać biedę, bezrobocie, marazm i beznadzieję. „Władze” Kosowa nie mają żadnego pomysłu na poprawę sytuacji ekonomicznej więc łupią turystów jak się da. Mieliśmy wszystkie niezbędne ubezpieczenia a mimo to na granicy urzędnicy z Kosowa kazali nam zapłacić jakiś haracz w postaci dodatkowego ubezpieczenia za kilkadziesiąt E. Szowinizm Albańczyków na każdym kroku. Wciąż jeżdżą patrole KFOR-u. Czas na obiad. W czterogwiazdkowym hotelu nikt nie mówi ani po niemiecku ani po angielsku. To jest biznes w wykonaniu Kosowskich notabli. Czas opuszczać Kosowo, zobaczyłem co chciałem zobaczyć.



Wieczorem wjeżdżamy do Macedonii. Jedziemy około 100km i zjeżdżamy do hotelu bo noc już. Przyzwoity, niedrogi hotel, dobre jedzenie i piwo. Rano fota do albumu i odpalamy. Pożegnanie z młodziutkim dobermanem pilnującym naszych motocykli i odjeżdżamy. Macedonia to takie zielone, ładne góry. Góry, góry, góry..

Dojeżdżamy do greckiej granicy. Przejeżdżamy macedońską strażnicę i..uf, wreszcie to co lubię. Widok greckiej flagi ożywia moje serce. Żołnierz na widok polskiej flagi na Rysia motocyklu uśmiecha się i każe wjeżdżać nam bez kolejki. Wjeżdżamy, nikt nie chce oglądać naszych dokumentów. Wjeżdżamy do Grecji i..czuję się jak w domu. Życzliwi, wyluzowani, uśmiechnięci Grecy. Kiedy patrzy się w ich oczy, widać w nich mądrość  i spokój starożytnych filozofów. Dojeżdżamy do mojej ulubionej szybkiej knajpki na szybkie śniadanie. Jeszcze fota do albumu i odpalamy. Lecimy dalej, ustalamy, że na Chalkidiki. Tam rozbijemy obóz. Mieliśmy płynąć na Korfu ale nie damy już rady. Za mało czasu. Straciliśmy za dużo czasu w Albanii co zupełnie pokrzyżowało nam plany. Jedziemy na Chalkidiki i przejechaliśmy zjazd z autostrady. Teraz ciekawa historia. Widzimy stojący patrol policji. Zatrzymujemy się i idę zapytać czy będzie jeszcze jeden zjazd na Chalkidiki. Policjant pyta mnie skąd przyjechaliśmy. Mówię, że z Macedonii. Widzę, że policjant dostaje lekkiego nerwa. Mówi do mnie: ”Przyjacielu, ty przyjechałeś ze Skopje, Macedonia jest tutaj gdzie teraz stoisz” Jak widać Grecy nie przyjmują do wiadomości, że jest taki kraj jak Macedonia. To nie jest żadna Macedonia tylko Grecja. Patrzy na flagę na Rysia motocyklu, uśmiecha się i mówi, że każdy Grek kocha Polskę. Życzy nam pięknego pobytu w Grecji i mówi, że niestety na Chalkidiki nie ma już kolejnego zjazdu ale w okolicy jest pełno pięknych plaż i turystycznych miejscowości, na pewno znajdziemy cos dla siebie. Odpalamy i jedziemy w stronę Katerini. Tam zjeżdżamy do wioski, która nazywa się Olympic Beach. Szukamy kwatery. Z miejscami tak sobie. Albo bardzo drogo albo nie ma miejsc w hotelach. W końcu znajdujemy dwa pokoje typu studio po 30 E u starszej, przemiłej pani. Jak to typowa Greczynka, gościnna, uśmiechnięta, życzliwa. Jeszcze nie rozpakowaliśmy motocykli a już na stół na podwórku wjeżdża kawa i ciasteczka. Ach, te greckie klimaty. Uwielbiam tych ludzi. Rozpakowujemy się, kąpanie, odpoczynek po podróży. Wieczorkiem idziemy na obiad i kolację w jednym. Pierwsza, lepsza restauracja. Jak się okazuje Rysio z Anią nigdy nie kosztowali owoców morza a ja je uwielbiam. Zamawiam dla siebie ośmiorniczkę, małe rybki, sałatkę z owoców morza i zachęcam Anie i Rysia do spróbowania. Rysio jest wyraźnie pod ważeniem kulinarnym a Ania chyba ma problem z przełknięciem kawałka ośmiorniczki. Tak czy tak, kolacja bardzo udana, piwo pyszne i w ogóle super..Idziemy spać, czas odpocząć po długiej podróży. Następnego dnia rano udajemy się z Rysiem na sesję zdjęciową. Wjeżdżamy motocyklami na nadmorski deptak. Chcemy zdjęcia z grecką flagą na maszcie. Udaje się. Odprowadzamy motocykle i robimy dzień przerwy w jeździe. Rysio z Anią idą na plażę a ja do knajpy koło plaży. Nie lubię się opalać. Biorę książkę, zamawiam piwo i relaksuję się. Powoli mija cały dzień na leniuchowaniu i nic nie robieniu. Wieczór, noc, idziemy spać..Nadchodzi kolejny dziewiąty dzień naszego wyjazdu, czas wracać do domu. Żal opuszczać Grecję ale komu w drogę temu czas. Motocykle wyczyszczone, spakowane, polska flaga powiewa na Rysia Drag Starze. Żegnamy się z uroczą gospodynią. Przy okazji oddaje Rysiowi część pieniędzy, mówi, że źle ją zrozumiał i zapłacił jej za nocleg dwukrotnie za dużo. Jeszcze fota do albumu i odpalamy.





Przejeżdżamy Grecję, Macedonię, Serbię. Nie ma o czym pisać. W Serbii na granicy anulowali nam w paszportach pieczątki z Kosowa. Nie ma takiego kraju jak Kosowo.
 
Wjeżdżamy na Węgry. W Budapeszcie nie możemy odnaleźć drogi na Miszkolc. Kto jechał tamtędy, ten wie, że Budapeszt jest źle oznaczony a zwłaszcza źle jest oznaczona droga na Miszkolc. W końcu podjeżdża do nas tubylec na motocyklu i prowadzi nas we właściwym kierunku. Zbliża się wieczór. Wstępujemy na stację benzynową żeby uzupełnić płyny. Idziemy po picie a Ania zostaje przy motocyklach. Odpalamy i ruszamy dalej, jedziemy autostradą w stronę Miszkolca. Jest już silny zmierzch. Rysio prowadzi a ja w pewnym momencie widzę, że na wysokości mojej twarzy leci jakiś przedmiot. Rozglądam się ale jest już ciemno, niewiele widać. Za chwilę to samo. Na wysokości mojej twarzy coś leci i o włos nie uderza w szybę mojego kasku. Przyśpieszam, podjeżdżam do Rysia i widzę, że ma otwartą lewą sakwę a wiatr wywiewa mu jej zawartość. Daję sygnał i pokazuję mu, że zjeżdżamy na pobocze. Zjeżdżam na pobocze i nagle za plecami słyszę dźwięk, który powoduje, że włos jeży mi się na głowie a ciało oblewa zimny pot. Rzut oka w lusterko i niestety, widzę to czego najbardziej się obawiałem. Motocykl Rysia i Ani leży na asfalcie a za nimi stoi biała vektra. Bałem się najgorszego, czy nie uderzył w nich samochód? Zatrzymuję się stawiam motocykl i biegnę do nich. Motocykl leży ale Rysio i Ania stoją na nogach. Ulga. Żyją i nawet stoją na własnych nogach. Na szczęście kierowca samochodu zatrzymał się żeby udzielić im pomocy bo widział moment w, którym się przewrócili. Stawiamy Yamahę Rysia i zaczynamy oględziny. Obydwoje utykają ale chodzą. Rysio ma skórę na kurtce zdartą do białego. Spodnie podarte. Wydaje się, że poważniejszych obrażeń nie mają. Teraz motocykl. Zbity lewy halogen i otarty gmol. W sumie drobne uszkodzenia. Już w Polsce okazało się, że Ania ma złamaną kość śródstopia i którąś z kości nadgarstka a Rysio ma skręcona nogę w stawie skokowym. Zbieramy się do kupy i ruszamy do najbliższego motelu na nocleg. W motelu spotykamy młode małżeństwo z Lublina, które proponuje Ani, że zabierze ją samochodem do Polski ale Ania pomimo bólu odmawia. Nie chce zostawić męża. Rano odpalamy i odjazd. Przejeżdżamy szybko Węgry, Słowację. Właściwie to wcale nie szybko. Ostatniego dnia droga bardzo się dłużyła. Zwłaszcza na Słowacji. Jedyna atrakcja na Słowacji to dziewczyna o, której wspominałem na początku mojej relacji.
 
W końcu wjeżdżamy do Polski. Ależ radość !. Miałem ochotę zatańczyć jak Franek Dolas w „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” kiedy zrzucili go na spadochronie do Polski. Jedziemy i wjeżdżamy do pierwszego polskiego miasta. Dukla. Ależ piękna ta Dukla. Obdarte z farby ściany kamieniczek na rynku ale dla mnie najpiękniejsze na świecie. Jesteśmy w Polsce.
 
Jedziemy w stronę Lublina. Pod Janowem Rysio z Anią mówią mi żebym na nich nie czekał, pojadą swoim tempem i tak muszą odbić na Puławy. O.K., korzystam z ich propozycji chociaż byłem o nich trochę niespokojny ale co 10 km sprawdzałem komórkę czy nie dzwonili i czy nic się nie dzieje. Dojeżdżam do domu o 21-ej. Przytulam na powitanie żonę i syna. Stęskniłem się za nimi. Wprowadzam motocykl do garażu. Kiedy nikt nie widzi całuje go w licznik. Dziękuję Ci przyjacielu, to Ty byłeś bohaterem tej wyprawy. Bez Ciebie nie doszłaby ona do skutku. Zniosłeś jej trudy. Nie protestowałeś kiedy nie oszczędzałem Cię w upale, w deszczu, na dziurach i w górach Albanii. Jesteś wielki.
I tak zakończyła się moja pierwsza wymarzona podróż. Jedenaście dni, 4300 kilometrów. Te dni i te kilometry pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Nie dotarłem na Korfu ale kiedyś dotrę. Dziękuję Rysiowi i Ani za świetne towarzystwo. A w przyszłym roku, jeśli dobry los pozwoli..Włochy.