wtorek, 23 czerwca 2015

Wschodnie pogranicze, cz. 3. Podlasie.

Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

A możeś jest południową godziną,
mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach —
od włosów. Czy to nie twoja?


K. I. Gałczyński.



Co może mieć wspólnego najcudowniejszy wiersz Gałczyńskiego, ze wschodnim pograniczem i to do tego na motocyklu ? Może, może, zobaczycie sami. Przeczytajcie tego posta uważnie, obejrzyjcie zdjęcia, a będziecie wiedzieć...
Wracam na wschodnie pogranicze. Bo wschodnie pogranicze to magia, jakiej nie ma już nigdzie. Kiedy zapada wieczór i nadchodzi noc, przychodzą na pamięć karty książek Sergiusza Piaseckiego. Jego wschodnie pogranicze jest inne niż moje. Tamto pełne, bogate całym swoim bogactwem wszystkiego, ludzi, przyrody, wierszy, pieśni, ludowych wierzeń, podań i kołysanek, śpiewanych przez matki dzieciom do snu.
Moje pogranicze, okaleczone przez krwawą historię, każdego dnia, walczące o przetrwanie w czasach, kiedy liczą się tylko pieniądze, moje wschodnie pogranicze, które nigdy, nie myślało, że kiedyś będzie pograniczem.
Ale na moim pograniczu, wciąż czuć ducha tamtego pogranicza. Ludzie wciąż mówią z tamtym wschodnim zaśpiewem, przybysza witają z tamtą gościnnością, uśmiechnięci, z otwartymi rękami zapraszają w skwarny dzień, na swoje wiejskie podwórko, na łyk zimnej wody ze studni.
Ech, dopiero, co wróciłem do domu, a już bym tam wracał...
Hondzia umyta, sprawdzona, gotowa...Jadę. Nie będę opisywał drogi, bo droga, jak to droga...400 km przez Radzyń, Białystok, Augustów, Suwałki...Moja ulubiona trasa motocyklowa...
Ot, jedno symboliczne zdjęcie z drogi, tankowanie i chwila odpoczynku w Łosicach.
Jeszcze tylko 300 km, które mija szybciej, niż myślałem, przelatuję przez Suwałki i jestem na miejscu. Oto moje wymarzone Gulbieniszki. Tylko proszę się nie śmiać. Tak, właśnie...Gulbieniszki :-) To stąd w tym roku zaczynam moją opowieść dla Was, o wschodnim pograniczu.













W Gulbieniszkach jest słynna Góra Cisowa, popularnie zwana "Suwalską Fudżijamą". Kiedyś, ktoś chciał nazwać ją górą imieniem, tego łobuza Piłsudskiego, na szczęście, mądrzejsi mieli więcej do powiedzenia i została Górą Cisową. Zostawiam motocykl na pobliskim parkingu i idę zobaczyć jak wygląda Suwalski Park Krajobrazowy z góry. Góra Cisowa, to owo wzniesienie na horyzoncie, za polem kukurydzy.























Włażę na szczyt i widok dech zapiera.




















Przepiękne pofałdowanie terenu. Zieleń w różnych odcieniach w promieniach Słońca, które chyli się już ku zachodowi. Nie będę Wam opisywał geologicznej historii tych terenów, chociaż mam dostęp do stosownych materiałów, bo prowadzenie bloga nie polega na przepisywaniu książek. Moim celem jest pokazanie Wam tego, co sam widziałem, opisanie tego, co sam przeżyłem, a jeśli będziecie chcieli wiedzieć więcej, to bez trudu znajdziecie w internecie i w literaturze odpowiednie informacje.Polecam wszystkim słynną "Polskę egzotyczną" Grzegorza Rąkowskiego, z której sam korzystałem.
Powolutku zbliża się wieczór, ale na dzisiaj zaplanowałem jeszcze Wodziłki.
Wodziłki, to wieś w dużej części, zamieszkała przez rosyjskich staroobrzędowców. To piękna, stara religia, która pochodzi z XVII wieku. Jest historia jest kręta i skomplikowana, a zasady życia jej wyznawców zupełnie zdumiewające, jak nie z tej epoki. Zdumiewające jest to, że staroobrzędowcy, żyjąc ponad 200 lat na terenach Suwalszczyzny, zupełnie nie ulegli asymilacji. Zachowali swój język, starodawne zwyczaje, surowość zasad życia i ortodoksyjne życie religijne. Staroobrzędowcom nie wolno pić kawy, herbaty, oczywiście alkoholu, mężczyźni nigdy się nie golą i nie wolno im służyć w wojsku. Małżeństwa zawiera się poprzez porwanie panny młodej, a legalizacja polegała na uzyskaniu zgody rodziców i starszyzny wiejskiej. Bo staroobrzędowcy nie mają duchowieństwa. Takie drobiazgi jak ślub, załatwiają po swojemu.
No, więc jadę do Wodziłek piękną, wiejską drogą,oczywiście bez asfaltu, po drodze mijam jeden, z licznych z tych terenach cmentarzy ewangelickich.











































Dojeżdżam do Wodziłek. Jest. Molenna staroobrzędowców stoi jak żywa. Molenna w Wodziłkach jest stosunkowo młoda, pochodzi z 1921 roku. Jest, oczywiście drewniana. Nie byłem w środku, bo była zamknięta, ale czytałem, że wystrój molenn staroobrzędowców jest bardzo skromny. Składa się z przedsionka, głównego pomieszczenia dla wiernych i z pomieszczenia, które nazywa się świataja światych, w których nastawnik z pomocnikami, odprawia nabożeństwo. Nastawnik nie jest duchownym, to po prostu osoba wybrana ze społeczności wiernych, która odprawia nabożeństwa. Ściany molenny ozdobione są ikonami, krzyżami, a w odpowiednim miejscu, spoczywają święte księgi. W Wodziłkach, mieszka obecnie dziesięć rodzin staroobrzędowców.























Przez Wodziłki prowadzi droga z czegoś w rodzaju mieszanki kocich łbów, żwiru i piasku. Twardo, ale o uślizg łatwo. I nierówno. Kilka zdjęć zrobionych w okolicy molenny.
































































































Podoba się Wam klimat w Wodziłkach ? Dla mnie, niesamowite miejsce. Jak by czas zatrzymał się w miejscu. Ale być może zaskoczę Was teraz...Wyciągam z kieszeni komórkę...Jest pełny zasięg. Wyjmuję z kufra laptopa. Rozpoznaje kilka punktów wi-fi. Niesamowite. Molenna staroobrzędowców i internet w jednym miejscu :-) Tak, to już jest w Wodziłkach. Fantastyczne miejsce. Czas żegnać się ze staroobrzędowcami, chcę jeszcze śmignąć do Smolnik zobaczyć starą cmentarną kaplicę. Lecę przez okoliczne wsie, Hondzia wznosi tumany kurzu, widać, że nie byle co.























Jadę. Idzie włościanin, prowadzi na łańcuchu krowę. Zatrzymuję się i uprzejmie pytam o drogę na Smolniki. Włościanin, nie mniej uprzejmym tonem, z tym wschodnim zaśpiewem pyta mnie:
- Po co jedzie do Smolników ?
- Chcę zobaczyć starą kaplicę na cmentarzu.
- Dla jakiej przyczyny chce zobaczyć ?
- Ciekawy świata jestem. W książce napisali, że ładna jest.
- Pokaże książkę, co napisali...
Podaję książkę, włościanin z uwagą czyta, oddaje mi i mówi:
- Pojedzie prosto, na Szeszupę, Błaskowiznę, minie most na Turtulu.
- A droga dobra, czy taka jak tu ?
- Dobra, z pomocą bożą przejedzie. Tylko na dziki uważa, bo który pod maszynę wpadnie, to nic już nie pomoże.
Myślę sobie, jak pomoc boża potrzebna, to łatwo nie będzie. Dziękuję uprzejmie, żegnam włościanina i krowę. Włościanin mówi z tym uśmiechem człowieka, który nie zna zła:"Niech Bóg prowadzi". Ależ ci ludzie tam, są niesamowici.
Odpalam i ruszam. Jadę jeszcze z kilometr i dżonk. Nic z tego. Do tej pory droga była, jak na zdjęciu powyżej, spokojnie można jechać, ale teraz już koniec. Zaczyna się rolnicza droga, z wyjeżdżonymi przez ciągniki koleinami głębokości krateru po bombie. Nie przejadę. Jeśli położę motocykl, nawet nie będzie miał mi kto pomóc, podnieść go. Wokoło nie ma już żadnych zabudowań, ani żywej duszy. Wracam, ale Smolnikom nie odpuszczam. Muszę dostać się do asfaltu, albo przynajmniej twardej, w miarę równej drogi.
Szukajcie, a znajdziecie. Dojeżdżam do asfaltowej drogi. GPS łapie kierunek i pokazuje Smolniki, całkiem niedaleko. Jest kaplica. Właściwie taka sobie. Drewniana, tyle, że stara, z XVII/XIX wieku. W środku nie widziałem, bo zamknięta była.






















Wieczór. Czas rozejrzeć się za jakimś spaniem. Agroturystyki wszędzie pełno,ale nie jestem fanem agroturystki i szukam hotelu. GPS, najbliższy pokazuje w Suwałkach, ok. 20 km. Nie ma sprawy. Lecę do Suwałk, znajduję hotel. Nie ma takich pieniędzy, za które zgodziłbym się zrobić reklamę na tym blogu, czemuś, co na tę reklamę nie zasługuje, albo czego nie znam. Miałem już takie propozycje, wszyscy dostali wypad na drzewo, banany prostować. Ale hotel w Suwałkach dostanie reklamę za darmo. Nazywa się "Logos", jest na ulicy Kościuszki, numeru nie pamiętam i jest fantastyczny. Za niewielkie pieniądze dostajecie świetnie wyposażony pokój, pyszną kuchnię z fantastycznym, utalentowanym kucharzem i przemiłą obsługę.
Wreszcie, po całym dniu kąpanie, piwo, kolacja i spać. Na jutro mam zaplanowane zwiedzanie okolicy, na tyle blisko, że robię sobie rezerwację na jeszcze jedną noc.
Poranek. Zrywam się o 9:30. Kąpanie, śniadanie i odpalam.
Jadę do Wiżajn. Nie spodziewam się tam żadnych rewelacji i mam rację. Nie ma tam po prostu nic interesującego, poza pięknym krajobrazami. Chciałem zobaczyć jak wygląda polski biegun zimna i zobaczyłem. Temperatura wynosiła tylko 23 stopnie. Zmarzłem tak, że musiałem kurtkę ściągnąć i jeździłem tylko w koszuli. Na pociesznie obejrzałem sobie piękne jezioro.





















Lecę dalej, jadę przez Maszutkinie. Po lewej stronie drogi jest stary ewangelicki cmentarz. W ogóle na Suwalszczyźnie jest dużo ewangelickich cmentarzy, jako pozostałość po niemieckich osadnikach. Niektórzy z nich odegrali haniebną rolę w czasie II wojny, kolaborując z niemcami i szykanując na wszelkie możliwe sposoby Polaków, którzy narazili im się w okresie międzywojennym.






























































































Jadę do Sudawskiego. Sudawskie i Skombobole, wchodziły w skład dóbr sudawskich. Ich właścicielami byli Polacy i niemcy, losy majątku były skomplikowane,a historia równie tragiczna, jak historia Polski.
Folwark Sudawskie definitywnie został zniszczony w 1944 roku. Zostały z niego tylko fundamenty, resztki kamieni, wciąż tam leżą. A całość otaczają resztki parku, którego piękno i świetność nie  budzą żadnych wątpliwości nawet teraz. Przepięknie położone folwark, na stoku nad jeziorem.




































































































Wracam już do drogi. Hondzia czeka na mnie na górze.






































I jeszcze ostatni rzut oka na pozostałości pięknego parku.
Lecę piękną drogą przez las, pomiędzy niebosiężnymi sosnami. Widok tak niesamowity, że muszę zrobić fotę.






































Jadę sobie dalej spacerowym tempem. Nie wiem dokąd, nie chce mi się sprawdzać dokąd prowadzi droga. Najwyżej się zgubię. Tu jest wszędzie tak pięknie, że szukać właściwej drogi, to sama radość. Jadę, jadę i dojeżdżam do...granicy :-)























Litwa na tym wyjeździe nie była brana pod uwagę :-) Nawrotka i lecę do Puńska.
Puńsk to stolica polskich Litwinów. Wszędzie podwójne nazwy miejscowości, język, którego nie można zrozumieć i czuć Litwę na każdym kroku. Daj Panie Boże, żeby Polacy na Litwie mieli tyle swobody w kultywowaniu polskości, ile Litwini mają w Polsce.Litwini w Puński i okolicy dzielą się na dwie kategorie. Jedni to mieszkający po polskiej stronie, drudzy to mieszkający na Litwie, w Polsce przebywający gościnnie. Litwini mieszkający w Polsce są uśmiechnięci, uprzejmi, chyba otwarci, choć mam codo tego pewne wątpliwości, natomiast Litwini z Litwy, to ponure mruki i nieuprzejme gbury, z manierami jakby przed chwilą wyszli z puszczy od rąbania drzew. Próbowałem kilka razy zagadać do Litwinów przy samochodach na ichnich numerach. Porażka. Oni wręcz nie kryją jawnej niechęci do Polaków, i to w Polsce. Kiedyś próbowałem nawiązać kontakt z litewskimi motocyklistami w Rumunii. Efekt ten sam. Szpadle, chamy i prostaki, dynamiten oderwane od pługa i siekiery. Jedno, co trzeba im przyznać, to, że w przeciwieństwie do ukraińców, bardzo poprawnie zachowują się na drodze. Ukraińcy jeżdżą jak zwykli bandyci, a Litwini nie zauważyłem, żeby raz jeden złamali przepisy To tyle.
W Puńsku, właściwie jest jeden ciekawy obiekt do obejrzenia, kościół katolicki Wniebowstąpienia NMP. Sam kościół ładny, zadbany i wokół kościoła są ładne, sakralne rzeźby.






































































































































Koło kościoła jest plebania. Przed plebanią siedzi ksiądz i stoi kilka miejscowych kobiet. Okazuje się, że to jednocześnie coś, w rodzaju regionalnej litewskiej izby pamięci. Zapraszają mnie, żeby wstąpić, ale nie specjalnie mam ochotę. Po kilku próbkach uprzejmości Litwinów z Litwy, jakoś nie za bardzo mam ochotę oglądać dziedzictwo kulturowe i polskich Litwinów. Sorry, to byli mili ludzie, może zrobiłem im przykrość...




















W Puńsku jest jeszcze stary, żydowski cmentarz, ale jakoś nie mogę go znaleźć. Pytam tubylca, gdzie to jest. Pokazuje mi miejsce. Zajeżdżam, faktycznie, rysopis się zgadza, ale zarośnięte tak, że nie sposób cokolwiek zobaczyć. Kirkut otoczony murem, wchodzę do środka, ale nie widać nic. Żadnych macew, chociaż podobno kilka jeszcze wystaje nad Ziemię. Wystają jakieś dwa kamienie. Czyżby to nagrobki ? Mam trochę wątpliwości...























































Wychodzę z kirkutu. Gorąco jak sto nieszczęść. Na polu dwie ładne krowy. W ogóle na Suwalszczyźnie, krowa to zwierzę narodowe. Krowy są wszędzie.























Jest jeszcze kilka godzin dnie przede mną, ale jest gorąco, jestem już zmęczony i nie chce mi się już dzisiaj jeździć. Wracam do Suwałk. Muszę rzetelnie odpocząć, zjeść kolację, ochłodzić się po całodziennej jeździe w upale. Jutro, kolejny dzień...
Rano wyraźnie chłodniej. Co za ulga !. Będzie można delektować się jazdą.
Jadę do Trakiszek, zobaczyć starą zabytkową stację kolejową.Stacja jest z 1896 roku, i przypomina stare stacje na terenie całego cesarstwa rosyjskiego. Mnóstwo ozdóbek, rzeźbionych listewek i innych drewnianych koronek.
No,popatrzcie sami, czy nie piękna ?


















A, obok stacji, czadowa, stara studnia. Nikt ju ż nie czerpie z niej wody, ale dobrze, że została...

































Odpalam Hondzię i lecę zobaczyć dwór w Sejwach.
Ten dwór był siedzibą starostwa Sejweńskiego, którego najwcześniejsze dzieje sięgają XVI wieku. Dwór jest oczywiście młodszy i pochodzi z XIX wieku. Jak wszystkie polskie dwory ma skomplikowaną historię i kilku właścicieli. Barbarzyństwo ostatniego z nich, spowodowało, że oryginalna jest tylko połowa dworu, druga połowa, to jakiś marny falsyfikat. Zresztą, w ogóle obiekty tego typu na tych terenach są o wiele bardziej zniszczone i zaniedbane niż np. na Lubelszczyźnie.
Do dworu dochodzi się ok. 500m, przez ogrodzoną łąkę, motocykl muszę zostawić na drodze.
Idę. Pojawiają się pierwsze drzewa z resztek parku, a później sam dworek.



























































Oglądam dworek, staram się wyobrazić sobie, jak wyglądał za czasów swojej świetności. Jakich wydarzeń były świadkami jego mury. Czas już wracać. Przede mną piękny widok. Łąka, las, a na drodze pod lasem czeka moja Hondzia.













Jadę dalej. Chcę jeszcze dzisiaj zobaczyć drugi, inny dworek, tym razem w Dowiaciszkach. Ale po drodze jest jeszcze wieś Ogórki. W Ogórkach jest kamień z herbem Litwy, upamiętniający odzyskanie niepodległości (diabli wiedzą,jak to z tą ich niepodległością było). Przy kamieniu tym odbywają się uroczystości ludności litewskiej.






































Tuż za kamieniem, zaczyna się piękne, długie jezioro Gaładuś. Widzę na nim rybaków w łodzi. Taki pierwotny, niemalże biblijny zawód. Piękna, nastrojowa scena.




























































Dokąd to ja jadę ? Acha, do Dowiaciszek. W Dowiaciszkach jest dwór, podobno zachowany w dobrym stanie. Cieszę się, że chociaż jeden dwór na tych terenach jest w dobrym stanie.
Po drodze, jeszcze w Kompociach, spotykam piękną, sakralną rzeźbę stojącą koło stodoły jednego z gospodarzy.






































Kilka kilometrów i dojeżdżam do Dowiaciszek. Z głównej drogi widać kępę drzew, to pewnie tam. Przeczucie mnie nie myli. Wjeżdżam w piękny starodrzew i...klnę na czym świat stoi. To ma być dworek w dobrym stanie ? Chyba kogoś powaliło.









































Ech, ludzka pomysłowości...Obecny właściciel, do starego dworku wstawił szklane drzwi. Odjeżdżam stamtąd, bo jestem stanie ciężkiego szoku estetycznego i za chwilę może szlag mnie trafić.
Lecę do Krasnogrudy, zobaczyć dom Eysymontów, w którym bywał Czesław Miłosz. Po drodze mijam kościół w Żegarach. Skromny, ale przez to fajny. Większość mieszkańców Żegar, to Litwini, stąd i msze odprawia się po litewsku. W kościele są krypty grobowe właścicieli miejscowego majątku: Eysymontów z Krasnogrudy i Paszkiewiczów z Hołn Meyera. W środku nie byłem, bo zamknięte było.






































I chata naprzeciwko kościoła.























Dojeżdżam do Krasnogrudy, ale nie mogę znaleźć dworu Eysymontów. Dopiero miejscowa nauczycielka, bardzo miła osoba, wyjaśnia mi, że dwór jest rzeczywiście administracyjnie w Krasnogrudzie, ale tam dojeżdża się od strony innej wsi, zapomniałem ju z jak się nazywa. Grzecznie dziękuję i jadę. Po ok. 2-3 km dojeżdżam i powiem tak. Miejsce, o urodzie, uroku, klimacie po prostu zachwycającym. Ale jeśli myślicie, że byliście kiedykolwiek na jakimś zadupiu, to jesteście w głębokim błędzie. Nie byliście. Będziecie, dopiero jak pojedziecie do Krasnogrudy :-)
Zadupie do kwadratu z pierwiastka do nieskończoności, ale absolutnie zachwycające. Jak to polskie dwory, właścicieli było kilku, a jednym z nich była rodzina Eysymontów. To tutaj Czesław Miłosz, spędzał swoje letnie wakacje, tutaj pisał, tutaj, pierwszy raz zakochał się. Do Miłosza mam stosunek niestabilny. Jego poezja jest trudna, nie zawsze rozumiem o co mu chodzi. Właściwie nie wiem czy on był Polakiem, czy Litwinem, za kogo sam siebie uważał (kiedyś, chyba powiedział, że jest Litwinem, piszącym po polsku). Ale wydaje mi się, że nawet, jeśli uważał siebie za Litwina, do Polski miał ciepłe uczucia. I wydaje mi się, że skrzywdził go Waldemar Łysiak, pisząc o nim jako o niemal zdeklarowanym wrogu Polski i polskości.
Popatrzcie na dwór w Krsasnogrudzie. Piękne, zadbane, fantastyczne miejsce. Klimat, jak rzadko gdzie spotykany.















































































Tuż koło domu, pień starego drzewa.






































Od dworu, schodzi się do jeziora, piękną, nieco mroczną aleją pośród starych drzew.




























































































Wracam już do dworu. Czas żegnać się z tym niesamowitym miejscem. Wiem, że jeszcze kiedyś tu wrócę, bo są miejsca, do których się tęskni. Dla mnie jednym z tych miejsc, będzie Krasnogruda.
Hondzia, zażyczyła sobie portret na tle dworku. Proszę bardzo.






































Teraz już naprawdę żegnam dworek, Krasnogrudę, cień Czesława Miłosza z tamtych lat...
Jadę do Hołn Mejera, całkiem niedaleko. To majątek, sięgający swoimi korzeniami do XVI wieku. Jednym z jego właścicieli był emigrant z Inflant, Jan Meyer, stąd taka niezwykła nazwa tego miejsca.
Dom właścicieli majątku, jak zwykle na tych terenach, stoi w kępie pięknego starodrzewiu. Wjeżdżam przez bramę. Okazuje się, że obecnie jest on własnością Politechniki Białostockiej. Ładny obiekt, tyle, że...nieprawdziwy. Nieprawdziwy, bo pierwotnie dwór był drewniany, modrzewiowy, a teraz jest...murowany. Historia tego budynku jest równie skomplikowana, co głupi i bezsensowna. Pierwotny, zniszczony dwór przejęło PTTK, które rozpoczęło jego remont, którego nie skończył i dwór po prostu zawalił się. Ruinę przejęła Politechnika Białostocka, z przeznaczeniem na ośrodek wypoczynkowy i na jego miejscu postawiła...dwór murowany.









































Ładne miejsce, ale na pierwszy rzut oka widać, że nie autentyczne. Cóż, może lepiej, że jest przynajmniej to, co jest niż, miałby spotkać je los wielu polskich dworów z tego tych terenów, czyli kompletna ruina i dewastacja do fundamentów.
Mam jeszcze zaplanowaną na dzisiaj wizytę na cmentarzu staroobrzędowców w Dworczysku. Kręcę się po okolicy, szukam, ale nie mogę znaleźć cmentarza. W końcu dojeżdżam do Berżnik. Dopiero tutaj, miejscowy ksiądz, wyjaśnia mi jak mam jechać, żeby trafić we właściwe miejsce. Jadę. Po drodze mijam ładne jezioro, których na Suwalszczyźnie jest pełno. Nie pamiętam dobrze, chyba Dubielis.























W końcu znajduję cmentarz. Przy drodze, za wsią, właściwie niemal w szczerym polu, wśród kępy drzew. O staroobrzędowcach pisałem już wcześniej, teraz chcę wam pokazać, jak wygląda ich miejsce wiecznego spoczynku. Bardzo nastrojowe miejsce. Tutaj, nawet ptaki, chociaż śpiewają, to tak, jakby ciut ciszej. Niesamowite...Popatrzcie sami.


















































































A teraz, coś specjalnego. Pomnik nagrobny, na którym jest kamienna, otwarta księga. Przeczytajcie na drugim zdjęciu, słowa z księgi.



























































Czyż, nie fantastyczne ? Gałczyński na nagrobku staroobrzędowca. Po prostu odjazd...Czasem na naszych wyjazdach, zdarzają się takie perełki. Teraz już wiecie, skąd wzięło się motto na początku tego posta. Nie mogłem inaczej. Kiedy stałem koło nagrobka i czytałem Gałczyńskiego, wiedziałem już, że to będzie początek mojej opowieści...
Słońce chyli się już ku zachodowi, ale ciepłymi promieniami pieści wszystko wokół. Czuję na twarzy jego dotyk. W powietrzu unosi się śpiew ptaków i zapach leśnych kwiatów, słychać brzęczenie owadów. Liścia na drzewach drżą, pod ledwo wyczuwalnym tchnieniem wiatru. Ależ wieczór. Miękkie, żółtawe już światło snuje się nad Ziemią.
Pojadę jeszcze tylko zobaczyć święte miejsce staroobrzędowców, w którym kiedyś stała ich molenna.























Jadę z 500 metrów, a może nawet nie, i jestem na miejscu. To tutaj stała molenna.























Kamieniami wyznaczono coś w rodzaju ścieżynki, na końcu, której stoi wschodni krzyż. Piękne, klimatyczne miejsce. Dzisiaj, już nikt tutaj się nie modli, ale miejsce pozostało i jest czczone przez staroobrzędowców.

I tak mija mój kolejny, fantastyczny dzień na pograniczu. Czas rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Po drodze mijam gospodarstwo rodziny staroobrzędowców. Wstępuję na chwilę, żeby porozmawiać, dowiedzieć się czegoś nowego, ciekawego. Na podwórku Lubow i Witalij. Witam się, przedstawiam. Przemili gospodarze obdarowują mnie rozmową o swoim życiu staroobrzędowców, ich zwyczajach, religii...Super są. Gościnni, uśmiechnięci. Nie chcę zabierać im zbyt dużo czasu, bo jest sobota, a oni ciężko pracują. Po kilkunastu minutach rozmowy, żegnam się i odjeżdżam. Trzeba rozejrzeć się za jakimś noclegiem. W Sejnach jest hotel, nocleg znaleziony.
Następnego dnia, rano jadę do Berżnik. Do tych samych, w których dzień wcześniej, ksiądz powiedział mi jak znaleźć cmentarz staroobrzędowców. Jest niedziela. W kościele, właśnie kończy się msza, ludzie wychodzą. Dobry moment, żeby zrobić zdjęcie, bo kościół otwarty, a pusty.
 Piękny kościół, z XIX wieku.
Hondzia koło plebani czeka na dalszą jazdę. Przed plebanią spotykam księdza.
- Znalazł cmentarz wczoraj ?
-Znalazł, znalazł. I ze starowiercami rozmawiał.
-Niech dzisiaj przejdzie na nasz cmentarz, katolicki. Będą A.K.-owcy z Wileńszczyzny.
Kurcze, chętnie bym przyjechał,ale zupełnie mi nie po drodze i z czasem nie bardzo, bo plany wyjazdu mi się załamie...Trudno, szkoda..
O.K., czas lecieć dalej. Lece do Budwieci i Stanowiska. Tam są podobno ładne, stare, podlaskie chaty. Warto zobaczyć. Po drodze Marycha wije się pośród kolorowych łąk.
Do Budwieci i Stanowiska, leci się, oczywiście przez Aleksiejówkę, wieś pochodzenia rosyjskiego.
No, i dolatuję do Budwieci. Ładna wioska, ale zabudowa, powiedział bym, klasyczna. Po prostu, podlaskie chaty. Tak, czy tak..ładne. Generalnie na Podlasiu, wszędzie jest ładnie. Wiadomo, wschodnie pogranicze :-)
Dokąd teraz ? Do Stanowiska. Jadę jeszcze trochę, ale nic z tego. Kończy się szuter i zaczyna głęboki piach, nie ma szans na jazdę w pojedynkę. Wracam i chcę zobaczyć Kanał Augustowski. Po drodze, w Gibach, mijam piękny, drewniany kościół. Obok kościoła stoi słup graniczny i kamień-pomnik, poświęcony pomordowanym żołnierzom z 24 Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza "Sejny". W nieludzki, bestialski sposób wymordowali ich sowieccy barbarzyńcy we wrześniu 1939 roku.






































































A, tuż obok, jest jeszcze jeden pomnik. Poświęcony jest dwóm żołnierzom A.K. i ludności cywilnej zamordowanych przez niemieckich żandarmów, ich konfidenta i ukraińskich bandytów.






































Dojeżdżam do jakiegoś jazu nad jeziorem, ale nie pamiętam jak się nazywa. W każdym bądź razie gdzieś w okolicy Gib. Ładne miejsce, warto zrobić kilka zdjęć.
























































































































Lecę dalej,do Rudawki. Chcę zobaczyć śluzę Kurzyniec. Podobno, kiedyś była to najpiękniejsza śluza na Kanale Augustowskim, ale po przebudowie, cała jej uroda ulotniła się niczym aktywa w "Amber Gold". Śluza jest zupełnie historyczna, stara, jest co o niej czytać. Nie będę opisywał wam jej historii, bo zabrakło by miejsca na serwerze, ale jeśli będziecie chcieli, to bez trudu znajdziecie źródła, w których będziecie mogli znaleźć stosowne informacje. No, więc jadę. Po drodze mam kontrolę straży granicznej. Jedna połowa kontroli bardzo mi się podobała :-)























Po kontroli, straż graniczna w swojej uprzejmości (faktycznie, bardzo mili ludzie) odprowadziła mnie nad samą śluzę, a tam już czekał na mnie sierżant straży granicznej, który opowiedział mi mnóstwo ciekawych rzeczy o śluzie. Doprawdy, byłem pod wrażeniem uprzejmości pograniczników. Jeśli być, może czytacie te słowa...bardzo Wam dziękuję :-)













































A, teraz jadę do Pawłowicz. Po co? Wiadomo, zobaczyć pałac. Jadę, jadę...wieczór się zbliża, do tego pogoda wisi na włosku. Po drodze zajeżdżam jeszcze na chwilę do Rygałówki, zobaczyć kościół. Ładny, ale zamknięty.






































Jadę dalej.Trochę asfaltu, trochę kocich łbów, trochę szutru. Lekko nie jest, ale jadę. W końcu dojeżdżam. Widzę dworek, brama ogrodzenia zamknięta, ale nie po to tłukłem się tyle kilometrów po dziurach, żeby teraz nic nie zobaczyć. Z wrodzonym wdziękiem przełażę przez bramę (myślę, że mogę zostać prezydentem, bo kiedyś taki jeden, co skoczył przez bramę stoczni, też został prezydentem) Pałacyk, oczywiście zdewastowany, zaniedbany i opuszczony. Chyba ma teraz jakiegoś właściciela.









































No, dobra. Pałacyk obejrzany. Na dzisiaj mam zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję, ale pogoda się psuje, zaczyna trochę padać. Ale, co tam, jadę dalej. Lecę do Bobry Wielkiej. W Bobrze Wielkiej, przed wojną bywał i tworzył wielki polski fotografik, Jan Bułhak. Jestem blisko, nie sposób nie pojechać.
Lecę wśród pól. W uszach brzmi piosenka z dzieciństwa:"Wstęgą szos, miedzą pól złoconych, krętą ścieżką poprzez las...po ten kwiat, po ten kwiat czerwony....itd.." :-)























W końcu, dojeżdżam do Bobry i ...szok. Miejsce tak brzydkie (przepraszam mieszkańców), szare, banalne, że nie wyobrażam sobie co Bułhak tutaj fotografował. O.K., pewnie przed wojną wyglądało to inaczej, ale teraz...o, matkosztymoja !!!























Jadę trochę dalej, do końca wsi. Jest tam jakiś zalew, czy coś w tym rodzaju. Spotykam tam kolegów motocyklistów. Bardzo mili, fajni ludzie, dali mi namiary na nocleg.





































Nadchodzi wieczór. Na dzisiaj już koniec zwiedzania. Lecę do Suchowoli przespać się, podobno tam jest najbliższy hotel. A, jutro nowy dzień, nowe wyzwania, nowe wrażenia, ech...czyż życie nie jest piękne ? :-)
Poranek. Piękny, ciepły ale rześki, co przyniesie nowy dzień ?
Jadę do Łosośny Małej, zobaczyć modrzewiowy dwór. Ale po drodze są jeszcze Kruglany. To taka piękna, malownicza wioska, niemal całkiem wyludniona. Jedna z chat w Kruglanach.























No, i dolatuję do Łosośny. Modrzewiowy dwór z XVIII wieku. Fantastycznie położony, na szczycie łagodnej skarpy, otoczony modrzewiami i świerkami. Wiecie, że w Łosośnie bywał król Stanisław August Poniatowski ?
Dwór ma przepiękną historię. Jego przedwojennym właścicielem był major Stanisław Bilmin. Bohater wojny z Rosjanami w 1920 roku. Major, został w 1939 roku, aresztowany przez NKWD i zamordowany w Katyniu.
Po wojnie, wdowie po majorze, dwór ukradło państwo  i zrobiło w nim PGR, który doprowadził budynek do kompletnej ruiny i dewastacji. W 1994 roku, rodzina Bilimów, odzyskała dwór. Dzisiaj jest w stadium remontu, wygląda tak.




























































Klasyczna, tragiczna historia polskiego domu. Oby już ostatnia, oby, nigdy więcej takich losów Polaków. Piękne miejsce,a le zbieram się już powoli do odjazdu.
Kolejnym punktem na mojej mapie są Bohoniki. Jadę piękną drogą wśród zieleni drzew, traw i zbóż.























Po drodze mijam wiatrak sokólski. Takich wiatraków jest na tych terenach chyba jeszcze pięć, ale wszystkie są w opłakanym stanie.























Dojeżdżam do Bohonik, wsi polskich Tatarów, którzy są muzułmanami. Historia polskich tatarów była tyle razy już opisywania, szkoda czasu i miejsca na jej kolejne powtarzanie. W Bohonikach jest dom pielgrzyma, a przed domem poznaję imama, który otwiera mi meczet, opowiada o historii, religii, zwyczajach Tatarów. Bardzo zajmująca opowieść.
Tak wygląda meczet w Bohonikach z zewnątrz i w środku.






































Oto minbar, coś w rodzaju ambony, z której imam wygłasza mowy do wiernych.






































A na zdjęciu poniżej widać białą zasłonkę, za którą znajduje się pomieszczenie, w którym modlą  się kobiety.























I święte księgi islamu, spoczywające na odpowiednich stojakach.























A tuż za wsią, na pięknym, zalesionym wzgórzu jest tataraski cmentarz-mizar. W jednej części są najstarsze, kamienne nagrobki, w drugiej całkiem nowe. Cmentarz jest cały czas czynny, chowani są na nim muzułmanie z całej Polski.
























































































A popatrzcie na zdjęcie poniżej.Jest na nim nagrobek Stefana_Mustafy Koryckiego, żołnierza II Korpusu gen. Andersa, uczestnika bitwy pod Monte Cassiono. Czyż nie fantastyczne ? Polski Tatar, żołnierzem gen. Andersa...























Wschodnie pogranicze, usiane jest cmentarzami. Katolickie, ewangelickie, prawosławne, unickie, staroobrzędowców, muzułmańskie..pewnie, nie wszystkie jeszcze wymieniłem. Jakież bogactwo kultur, religii, zwyczajów...
Co to ja mam dalej w planach ? Acha, Krynki. Lecę do słynnych Krynek. Zajeżdżam, hm...no ładnie, spokój, cisza, ale nic nadzwyczajnego chyba jakieś trochę przereklamowane te Krynki. Ale, skoro przyjechałem, trzeba się rozejrzeć.
Kościół p.w. św. Anny.






































































































A wokół kościoła widać kilka starych nagrobków, z których najładniejszy jest Włodzimierza Virion, właściciela okolicznych dóbr.






































Naprzeciw kościoła jest plebania, przypominają dworek szlachecki.




















A po drugiej stronie kościoła, faktycznie, stary dworek.























Po drugiej stronie Krynek, jest prawosławna cerkiew p.w. Narodzenia Bogarodzicy. Cerkiew z XIX wieku. Z wierzchu ładna, w środku nie wiem, bo zamknięta była.






































Co jeszcze jest w Krynkach ? Oczywiście cmentarze. Żydowski,na który nie dawało się wejść, tak był zarośnięty. Podobno, gdzieś w nowej jego części, można zobaczyć macewy, ale wejście było w jakimś takim dziwny miejscu i nie chciało mi się go szukać.
Prawosławny i katolicki. Dość na ten wyjazd zdjęć cmentarzy :-)
I parę starych stodół. Stodół, jeszcze w tym poście nie pokazywałem :-)













































Ładne stodoły ? Dla mnie takie sobie, nic szczególnego :-)
Koniec wizyty w Krynkach.
Teraz czas na coś specjalnego. Jadę zobaczyć chatę, w której mieszkał prorok Ilia, czyli Eliasz Klimowicz. Prost chłop, którego inni chłopi zrobili swoim prorokiem, Później chcieli go ukrzyżować, a w ogóle to historia tego oczajduszy, mogłaby być kanwą dla świetnej książki, albo jeszcze lepszego filmu. Nie będę jej całej opisywał, bo jest za długa, a jeśli kogoś interesuje, to znajdzie ją w internecie albo w książkach.
Prorok Ilia mieszkał w Wierszulinie, i właśnie tam chcę do jechać z Krynek. Jazda, oczywiście po szutrze, GPS nie widzi ani mnie, ani drogi, a drogowskazów brak. I oczywiście, nie ma żywej duszy w pobliżu.Po kliku kilometrach zatrzymuję przejeżdżający samochód. Mówię kierowcy, czego szukam i pytam o drogę. Otrzymuję wyczerpującą odpowiedź, a nawet każe mi  jechać jakiś czas za sobą, a później on skręci w prawo, a ja w lewo. W lesie, w dolinie mieszka samotna kobieta, która znała Ilię, i która wszystko mi opowie i powie jak dalej jechać. Super, wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć. Jadę już na pewniaka dalej.






































Jadę i oto jest. Widzę gospodarstwo kobiety, o której mówił mi mężczyzna. Idę zamieć parę słów. Na łańcuchu wściekle ujada pies. Wychodzi stara kobieta, w twarzą, która budzi we mnie jakieś dziwne uczucia. Ni lęk, ni nieufność, ni brak chęci do nawiązania bliższej znajomości. Jestem fizjonomistą, znam ten typ twarzy. Pomimo targających mną, sprzecznych uczuć, nawiązuję rozmowę i mówię o co mi chodzi. Kobieta mówi mi, że nie znała proroka, widzę, że nie bardzo chce rozmawiać i jakoś dziwnie patrzy jej z oczu. I widzę, że chyba nie mówi mi prawdy. Ja, szczerze mówiąc, też tracę ochotę na dalszą rozmowę. Dziwne miejsce. Samotna kobieta w środku wielkiego lasu, i w promieniu kilku kilometrów nie ma żywej duszy.
Oto jej domostwo.























Żegnam się i na odchodne jeszcze tylko pytam, czy dojadę do Wierszulina, do chaty proroka motocyklem, jak tam jest droga ? Mówi mi, że jak najbardziej dojadę i...dalej dziwnie patrzy jej z oczu.
O.K. Mam do celu 800 metrów. 800 metrów po leśnej, wąskiej, ale twardej, dobrze ubitej drodze.






































Odpalam i jadę. Jadę spokojnie, ok. 40km/h. Cieszę się już na spotkanie ze śladami proroka.
W pewnym momencie, w ciągu sekundy, przednie koło wjeżdża w głęboką koleinę, wypełnioną piachem. W ciągu drugiej sekundy, leżę na poboczu, a moja Hondzia na drodze.
Wpadłem w mchy, paprocie, igliwie, liście i generalnie w miękkie runo leśne. Nic, zupełnie i się nie stało. Podnoszę się, klnę w żywy kamień, bo nowy, jasny kombinezon, wygląda jak po ciężkich przejściach. Nieważne. Co z Hondzią ? Jeży na boku, na lekkim wzniesieniu, w piaszczystej drodze. Koła wyżej, siodło niżej. Jedn kufer oddzielnie. Nie podniosę jej sam, nie ma takiej opcji. Nie wyobrażacie sobie jakim ciężkim motocyklem jest Transalp. Odpinam drugi kufer. Wyciągam komórkę, dzwonie pod 112. Zgłasza się dyżurny, przedstawiam sprawę i mówię, że potrzebuję pomocy, bo nie postawię sam motocykla. Operator mówi mi, że potrzebna mi jest pomoc drogowa, on nie jest w stanie mi pomóc. Ale mówi, że połączy mnie z komendantem posterunku policji w Sokółce, może on mi jakoś pomoże. Zgłasza się komendant, przedstawia się, a ja przedstawiam sprawę. I słyszę w słuchawce:"Ja też jestem motocyklistą, wiem co to jest położyć motocykl, już wysyłam do pana dwóch policjantów, pomogą panu". Uszom własnym nie wierzę. A jednak to działa. Motocyklista motocykliście. Niesamowite. Za ok. 20 minut w ciemnym lesie, podjeżdża do mnie radiowóz i wysiada dwóch wielkich jak gladiatorzy policjantów. Uśmiechnięci, witają się ze mną, jak ze starym, dobrym znajomym. Czas postawić Hondzie na koła. We trzech, robimy to z największym trudem. Nie macie pojęcia, jak ciężkim motocyklem jest Transalp. Oglądam straty. Właściwie nic się nie stało, tylko jest jeden problem. W kufrze, który odpadł od motocykla, wyłamał się przy uderzeniu zamek, mocujący kufer do stelaża. Klęska. Nie ma dalszej jazdy, nie mam jak przymocować kufra. Obydwa kufry policjanci zabierają do swojego samochodu, odpalamy i lecimy do Krynek.
W Krynkach, prowadzą mnie do jakiejś agroturystyki. Tutaj żegnamy się.
Teraz jest miejsce i moment, w którym należą się moje najgorętsze podziękowania komendantowi policji z Sokółki i policjantom z Krynek. Panowie, jeśli jakimś cudem przeczytacie te słowa, to wiedzcie, że pisze je z uczuciem mojej największej dla Was wdzięczności za waszą pomoc. Jeszcze raz bardzo, bardzo Wam dziękuje. Możecie być dumni z tego, że jesteście polskim policjantami.
Następnego dnia, rano, przyjeżdża do mnie Jola. Zabiera do samochodu kufry, wracamy do domu.
I tak kończy się mój trzeci wyjazd na wschodnie pogranicze. Cudowny, fantastyczny, niezapomniany, pełen wrażeń, które będę pamiętał do końca życia.
Dziś, kiedy piszę te słowa, kufer jest już nareperowany, zamek wymieniony, a ja już planuję kolejny wyjazd na pogranicze. Zaczynam od...Krynek. Tam, gdzie zakończyłem poprzedni etap. Za kilka dni wyruszam. I znowu napiszą wam, co widziałem, co przeżyłem. Bo wschodnie pogranicze, to miejsca, których nigdy już się nie zapomina, ludzie, których uśmiech wciąż ma się przed oczami, a w uszach wciąż brzmi ich śpiewna mowa. Wschodnie pogranicze to czar i magia, do której będziesz już zawsze wracał.