czwartek, 19 czerwca 2014

Wschodnie pogranicze, cz. 2. Lubelszczyzna.

Nadszedł czas, żeby opowiedzieć o moim drugim wyjeździe, znacznie dłuższym niż poprzedni, na wschodnie pogranicze, oczywiście na Lubelszczyźnie. Pierwsza część jest pokazana i opisana tutaj: http://harleyman-harleyman.blogspot.com/2014/05/wschodnie-pogranicze-cz1.html
Poprzednią opowieść skończyłem w Krzyczewie, wracając, wstąpiłem jeszcze a chwilę do Kostomłotów, tak więc mój następny wyjazd zaczynam od Nepli i chcę dojechać do Hrebennego.
Jak opisać, co się czuje, oglądając skarby lubelskiego pogranicza? Doprawdy, każdy język jest zbyt ubogi, każdy obraz za skromny, żeby wyrazić piękno, które mnie otacza.
Lubelskie pogranicze, to cudowni, życzliwi, gościnni ludzie.
To eksplozja zieleni pól, lasów, łąk, parków, starych drzew, które pamiętają wydarzenia historii, których już nikt nie pamięta.
Lubelskie pogranicze to ziemiańskie dwory i stare, chłopskie chaty w małych miasteczkach i wioskach, zapomnianych przez Boga i ludzi, których cudownych, egzotycznych nazw, nikt nie jest w stanie zapamiętać.
Lubelskie pogranicze, to słoneczny żar, lejący się z nieba za dnia, i kojący chłód wieczorów. Czasem deszcz, będący wytchnieniem dla spalonej Słońcem skóry.
Lubelskie pogranicze to śpiew ptaków, brzęczenie pszczół, klekotanie bocianów i...cisza wieczorów po znojnym dniu.
Lubelskie pogranicze, to cmentarze. Katolickie, prawosławne, unickie, muzułmańskie...
Ale lubelskie pogranicze to również, powracający jak echo z tamtych upiornych lat, wciąż brzmiący w powietrzu krzyk rozpaczy matek patrzących na śmierć swoich dzieci, mordowanych w bestialski sposób przez ukraińskich barbarzyńców. Dzieci rozrywanych żywcem na pół, nabijanych na sztachety płotów, zabijanych motykami, przybijanych do drzwi domów i palonych żywcem. To krzyki i jęki konających i torturowanych Polaków przez ukraińskich morderców-psychopatów.
Lubelskie pogranicze, to ziemia brocząca krwią Polaków, mordowanych przez banderowskich oprawców z okrucieństwem, przy którym okrucieństwo hitlerowców, to nieporadne poczynania czeladników, przy wyrafinowaniu morderców z urodzenia.
Lubelskie pogranicze, to ukraińskie zbrodnie i ludobójstwo na Polakach, dla ktorych nie ma żadnego usprawiedliwienia ani wytłumaczenia.
Wyprowadzam Hondzię z garażu. Jeszcze ostatnia toaleta, odpalam i lecę do Nepli. To, właśnie pod Neplami skończyłem mój ostatni wyjazd, więc teraz skąd rozpoczniemy.
Naple były pierwotnie majątkiem ziemskim, którego właścicielami byli kiedyś Bohowitynowi, Skarszewscy, a w XVIII w. trafiły w ręce Aleksnadra Ursyna Niemcewicza, protoplasty Jana Ursyna Niemcewicza.
Neple, na skutek zawiłej historii rodzinnej, stały się posagiem Julii, kuzynki właściciela, która wyszła za mąż na hr. Kaliksta Mierzejewskiego.
Oczywiście, historia rodu była o wiele bardziej skomplikowana, dłuższa i "wyrafinowana", niż ja tutaj opisuję, ale nie sposób na blogu opisywać wszystkich detali. A niektóre detale były całkiem smakowite, oj, smakowite :-)))
Wrócimy jeszcze do nich ;-)
Kalikst Mierzejewski, zrobił z Nepli kwitnącą, ziemiańską rezydencję, jakich mało było w Europie.
Wybudował pałac, którego projektantem był słynny architekt Franciszek Jaszczołd.
Mierzejwski powiększył i przekomponował park wokół pałacu. Założył cieplarnię, w której hodował 4000 egzotycznych krzewów, głównie swoich ulubionych kamelii. Założył ananasarnię i zwierzyniec, w którym mieszkały żubry, daniele, bażanty...
Niestety, wspaniałość Nepli nie trwała długo . Zniszczył ją pożar w 1854 roku. Co prawda, próbowano przywrócić dawny stan, ale nigdy już się to udało...
Później, odbudowany pałac kupił znany inżynier Stanisław Kierbedź, a po jego śmierci pałac otrzymała w spadu jego córka Zofia. W czasie I wojny światowej, pałac został spalony, a jego ostatnia przedwojenna właścicielka, Zofia Dymszyna, mieszkała w budynka dawnej kuchni dworskiej.
Tak, w bardzo wielkim skrócie wyglądała historia majątku Neple.
Dzisiaj, z pałacu nie zostało już nic, poza jakimś rumowiskiem gruzów i piwnicami, których nawet nie byłem w stanie odnaleźć w czasie mojego pobytu w Neplach.
Podjeżdżam pod budynek szkoły, parkuję i idę oglądać to, co jeszcze zostało.
Na terenie dawnego parku, chcę odnaleźć kaplicę rodową, rodu Mierzejewskich.
Park, jest własnością siedleckiego oddziału Caritasu. Na jego terenie jest jest jakiś koszmarny, nieczynny już ośrodek wypoczynkowy. Wszystko w opłakanym stanie, zarośnięte jak amazońska dżungla, zaniedbane i opuszczone. Ale wyobraźnia działa. Oczami duszy, widać jak kiedyś było tu pięknie.
Poniżej pozostałości parku okalającego pałac Mierzejewskich.



A na zdjęciu poniżej, smakowity kąsek :-)
Ten zniszczony, zaniedbany budynek to tzw. Biwak. Kiedyś wisiała na nim tabliczka z napisem po francusku: "Szczęśliwy biwaku, pod twym sklepionym dachem spoczywał cesarz Aleksander I, któremu Europa zawdzięcza pokój, a Polska swe istnienie".
Co to takiego ten Biwak ? 
W 1817 roku, Kalikstowi Mierzejewskiemu i jego żonie Julii, urodził się syn Juliusz August, którego chrzestnym ojcem został...car Aleksander I. Car, kilkakrotnie odwiedzał Neple, mieszkając właśnie w Biwaku. Skąd taka miłość monarchy do Nepli ? Mieszkała tutaj matka jego chrześniaka, Julia Mierzejewska ;-))) Teraz wiecie już wszystko ;-)
Poniżej Biwak.

Włóczę się po parku, przedzieram się przez gęstwinę chaszczy, szukam kaplicy grobowej rodziny Mierzejewskich. Wreszcie...jest. Piękna neogotycka kaplica. Samotna, smutna...Pochowani w niej są Kalikst Mierzejewski i...tragicznie zmarły jego syn Juliusz August. Na jej ścianie jest napis: "Kto był ojcem i matką, a stracił ostatniego syna, pojmie ich ból".

Snuję się po parku. Przepiękne miejsce. Wydaje się, że wokół mnie krążą duchy dawnych właścicieli Nepli.
Poniżej rozlewisko Krzny, bo posiadłość hrabiostwa Mierzejewskich była położona na pięknej skarpie nad Krzną.

Opuszczam już przepiękny park. Tuż obok, znajduje się stary lamus, tzw. Skarbiec z 1876 roku, zbudowany jeszcze przez Niemcewiczów.

Do zespołu dworskiego, należy jeszcze jeden budynek, tzw. Biały Dworek z początku XX w. Dworek, jest zamieszkały, więc nie chcę za bardzo przeszkadzać właścicielom. Wchodzę tylko na krótko, szybkie zdjęcie i wypadam.

Nad Białym Dworkiem czuwają bociany. Bociany na wschodnim pograniczu są wszędzie, w każdej wsi, na każdym słupie. Mam nadzieję, że przynoszą szczęście mieszkańcom Białego Dworku :-)







































Idę jeszcze zobaczyć miejsce tragicznej śmierci Juliusza Augusta Mierzejewskiego. Mając 11 lat, spadł z konia, doznał urazu nogi, następnie doszło do ciężkiej infekcji, która spowodowała śmierć.
W miejscu tym postawiono kamień, sprowadzony z Wołynia, w który wbito krzyż. Na krzyżu umieszczono napis: "Kalixt i Jula Mierzejewscy Juliuszowi Augustowi, zrodzonemu 6 listopada 1817 r., zmarłemu 12 listopada 1828 r., żył lat 11 dni 5 godzin 9".







































Obejrzałem pozostałości majątku w Neplach. Przepiękne, nastrojowe miejsce.
W Neplach jest do zobaczenia jeszcze słynna "kamienna baba". Nie będę opisywał historii "kamiennej baby", bo jej nie zobaczyłem. Godzinę lub dwie wstecz, padał bardzo intensywny deszcz. Spotykam żołnierzy Straży Granicznej, których pytam o drogę do "kamiennej baby". Pokazują mi drogę, ale mówią, żeby odpuścić, bo po deszczu nie ma tam szans wjechać motocyklem. To polna, gliniasta droga, która póki nie wyschnie, jest nie przejezdna. Wierzę im na słowo, sami mają patrole na motocyklach, więc wiedzą, co mówią.
Piękne te Neple, ale czas jechać dalej, do Kuzawki.
W Kuzawce są dwie rzeczy. Jedna to cmentarzyk żołnierzy z 1920 roku, poległych w wojnie z sowieckim barbarzyństwem, a druga to Bug i jego przepiękne rozlewisko.
Poniżej zdjęcia cmentarzyka z kamieniem, poświęconemu Tadeuszowi Kościuszce.
Walkami w tym rejonie dowodził Władysław Sikorski.





















































































































A poniżej rozlewisko Bugu i stare, rosochate wierzby. Wierzby rosną wzdłuż Bugu jak jego nierozłączne siostry. To są właśnie te niepowtarzalne nadbużańskie klimaty.







































































Jest po deszczu. Wszystko mokre. Wszystko lśni w Słońcu. Czyste, krystaliczne powietrze. Ptaki śpiewają jak na festiwalu. Gdzieś krowa ryczy z radości. Ech, jaki piękny ten świat...
Poniżej moja Hondzia pod pochylonym modrzewiem.







































Jadę do Kukuryk. Co jest w Kukurykach ? Podobno nic nie ma, ale chcę sam się przekonać. Oczywiście, że jest. Są konie i krowy na łące. To zupełnie wystarczający powód, żeby tam pojechać.
Proszę bardzo, czyż nie piękne ?











































Hondzia chwilkę odpoczywa, zaraz lecimy do Samowiczów, zobaczyć stare, drewniane domy.

Są. Piękne, poczerniałe ze starości, ze swoimi tajemnicami. Ileż te ściany mogły by opowiedzieć o ludzkim losie. O smutkach i radościach dnia powszedniego ludzi, którzy je zamieszkiwali.
















































A w ogóle, to znany polski etnograf, historyk i krajoznawca Zygmunt Gloger, między Kuzawką a Kukurykami, spotkał...rusałki. Później okazało się, że to nie rusałki, tylko miejscowe wieśniaczki piorące w Bugu bieliznę. W dodatku stare i brzydkie :-)))
Z Samowiczów jadę do Łobaczewa, zobaczyć fort, wchodzący w skład twierdzy brzeskiej.
Szukam tego fortu, szukam i...nie mogę znaleźć. W końcu znajduję, ale dojścia nie ma żadnego. Wokół fosa, droga żadna, wszędzie chwasty. Widać tylko mały fragment murów.

























W końcu objeżdżam fort z drugiej strony i znajduję wszystko, co chciałem znaleźć.














































































































































































Tak wygląda stara twierdza brzeska. Jej historii nie będę opisywał, można ją znaleźć w internecie na wielu portalach. Chciałem tylko pokazać wam, jeden z elementów klimatu wschodniego pogranicza.
Kolejną miejscowością na mojej trasie jest Terespol, ale skrzętnie go omijam, bo nie lubię dużych miast, a poza tym do Terespola jeszcze kiedyś wrócę.
Jadę jeszcze do Koroszczyna, obejrzeć dwór.
Dwór w Koroszczynie pochodzi z połowy XIX w. i zaprojektował go znany architekt Henryk Marconi. Pod względem architektonicznym, zbudowany jest w stylu włoskiego odrodzenia i stanowi wzór prostoty i walorów użytkowych.
Ostatni przedwojenny właściciel Koroszczyna, Leon Kuczyński, zginął w Auschwitz. Po wojnie dwór ukradło państwo i zrobiło z niego PGR. Obecnie jest własnością prywatną. Zaniedbaną, zapuszczoną i przynoszącą wstyd właścicielowi.







































































Zbliża się wieczór. Muszę poszukać sobie noclegu. Znajduję hotel nieopodal Terespola. Piwko, kolacja i spanie. Jutro długi dzień zwiedzania.
Następnego dnia na pierwszy ogień jadę do Kobylan, obejrzeć prawosławną cerkiew i miejscowy cmentarz.
Po drodze mijam ohydny pomnik "Wrota Wolności", zawierający fragment muru berlińskiego i cegły ze stoczni gdańskiej. Czegoś tak paskudnego, chyba w życiu nie widziałem, więc nie zamieszczam zdjęcia, żebyście nie mieli koszmarów sennych.
Po drodze mijam też Prochownię Kobylany II, w przeszłości będącą fragmentem twierdzy brzeskiej, a obecnie...barem.

























W centrum Kobylan, znajduje się cerkiew p.w. św. Michała. Stanowi ona pewną rzadkość, bo jest prawosławna, a większość cerkwi na tym terenie, to cerkwie unickie. Całkiem ładna z zewnątrz, a wewnątrz...piękna. Wiem, bo akurat była otwarta i było odprawiane w niej nabożeństwo.






























































A tuż, obok cerkwi jest mały, drewniany domek. Kiedyś była to carska szkoła, a obecnie katolicka kaplica.

























Nieco na uboczu, znajduje się cmentarz. Cmentarz typowy na tych terenach, czyli trochę katolicki, trochę prawosławny. Znajdują się tam dwa ważne nagrobki: skromny Franciszka Jaszczołda i okazały rodziny Rutkowskich, właścicieli okolicznych dóbr.
Poniżej nagrobek Franciszka Jaszczołda, projektanta wielu rezydencji ziemiańskich, nie tylko na tym terenie.







































A teraz nagrobek rodziny Rutkowskich. Warto zwrócić uwagę na piękne inskrypcje nagrobne.









































































Ciekawe, jakie były dalsze losy, jak potoczyło się życie Jadwini...Przeżyła, czy padła ofiarą sowieckich albo germańskich bestii ?
I jeszcze klika zdjęć nagrobków, tych najbardziej wzruszających, starych, zapomnianych, tylko krzyż pokazuje, że w tym miejscu jest ktoś pochowany. Niektóre z nich opisane cyrlicą, niektóre alfabetem łacińskim...































































































































O.K., czas jechać dalej. Jadę do Lebiedziewa-Zastawka, zobaczyć...cmentarz. Ale to nie zwykły cmentarz. To mizar, muzułmański cmentarz tatarski.
Tatarzy po buncie Lipków, w ramach wynagrodzenia krzywd, zostali sprowadzeni na te tereny przez Jana III Sobieskiego i tutaj nadano im ziemię. Główną postacią wśród tutejszych tatarów był pułkownik Samuel Murza Korycki. Tatarzy ulegali stopniowej asymilacji. Ostatni pochówek na mizarze w Lebiedziewie, miał miejsce w 1915 roku.
Na mizarze widoczny jest regularny układ mogił, przypominający szyk modlących się w meczecie muzułmanów. Płyty nagrobne, ustawione są głowami w stronę Mekki. Na najstarszych nagrobkach, napisy są w języku polskim, na późniejszych w arabski i na nich również pojawiły się gwiazdy i półksiężyce.













































































































































































Zmiana klimatu. Jadę teraz do unickiej parafii w Kostomłotach. O unitach, ich historii i historii parafii w Kostomłotach, możecie przeczytać w relacji z mojego pierwszego wyjazdu na pogranicze (link na początku tego posta). Teraz kilka zdjęć.
















































































































































































Z Kostomłotów jadę do malowniczej wsi Okczyn. Jest tak kilka drewnianych domów, dość podobnych do siebie.
Poniżej budynek dawnej szkoły.



A poniżej też drewniany dom. Jak mi powiedzieli miejscowi, własność doktora z Warszawy :-)))


Nadbużańska przyroda to zupełne szaleństwo barw, zapachów, nastrojów i klimatów. Maki, chabry...

 

Z Okczyna jadę do Kodnia.
Najważniejszym miejscem w Kodniu jest kościół p.w. św. Anny z XVII w., ze swoim słynnym, owianym legendą, obrazem, będący miejscem licznych pielgrzymek katolików.

Poniżej słynny obraz Madonny de Guadelupe, zwaną również Królową Podlasia. Jak głosi wieść, obraz ten wykradł z prywatnej kaplicy papieża Urbana VIII, Mikołaj Sapieha. Papież lekko się zirytował na takie świętokradztwo i obłożył Sapiehę klątwą, ale później mu przeszło i nie tylko zdjął klątwę, ale nawet wydał specjalną bullę, w której podkreślił pobożność i inne cnoty Sapiehy i łaskawie zezwolił, aby obraz pozostał w Kodniu. Obraz został najpierwej umieszczony w kaplicy zamkowej, a po skończeniu budowy kościoła, ze wszystkimi należnymi mu honorami, został przeniesiony na główny ołtarz. Później stwierdzono, że obraz słynie cudami, i stał się on celem pielgrzymek wiernych z całej Polski i nie tylko.

A Mikołaj Sapieha, chyba z powodu wyrzutów sumienia za niecny grzech młodości, kazał pochować się w bezimiennej krypcie, w kruchcie kościoła, tak żeby każdy wchodzący do kościoła, musiał przejść po jego grobowcu.
Poniżej, krypta w której spoczywa Mikołaj Sapieha, nakryta płytą z czerwonego marmuru.

Oczywiście, jak to na pograniczu, obok katolickiego kościoła, nie może zabraknąć prawosławnej cerkwi.

Kodeń, to oprócz kościoła św. Anny, również pozostałości rodu Sapiehów. Nieopodal kościoła, znajduje się park, z czymś w rodzaju kompozycji parkowo-architektonicznej. Pomiędzy rzadko rosnącymi drzewami znajdują się resztki zamku, cerkiew zamkowa (obecnie kościół) oraz zbrojownia.
Z zamku zostały tylko resztki do poziomu parteru, z którego zrobiono coś zbliżonego do pawilonu. Znajduje tak się sklep z pamiątkami, ziołami itp..., bar, muzeum...całość taka sobie...

Obok, znajduje się, dobrze zachowana cerkiew zamkowa, w surowym, gotyckim stylu z XVI w. Rzeczywiście cerkiew rzadkiej urody. Obecnie jest to kościół katolicki p.w. św. Ducha.

Obok cerkwi, znajduje się zbrojownia, obecnie pełni rolę ołtarza polowego.


W Kodniu, jest jeszcze coś, co nazywa się rezydencja Placencja, czyli letni pałac Sapiehów, a ściśle rzecz biorąc księżnej Elżbiety Sapieżyny. Z zewnątrz nie wygląda nadzwyczaj okazale, za to jak podają źródła, wewnątrz był uosobieniem przepychu, luksusu i wspaniałego gustu jego właścicielki.
Pałacyk został zniszczony w czasie I wojny światowej. Później próbowano go odbudowywać i restaurować, ale to już były tylko marne namiastki jego pierwotnej formy. Obecnie mieści się tutaj Dom Pogodnej Jesieni Towarzystwa im. Św. Brata Alberta. Wokół jest zaniedbany park.

A z Kodnia jadę do wsi, która nazywa się Suhre. Wieś całkowicie opuszczona przez mieszkańców. Zostały zabudowania tylko jednego gospodarstwa i przepiękne krajobrazy.

Tak właśnie wyglądają nadbużańskie klimaty, wzdłuż białoruskiej granicy. Słońce, łąki, delikatne, kolorowe kwiaty, zapach ziół, śpiew ptaków, cykanie polnych koników...
Opuszczam już Suhre. Hondzia aż piszczy, że znowu pojeździ sobie po polnych drogach :-)))
Jadę do Jabłecznej. Byłem tam całkiem niedawno, w czasie zlotu w Sławatyczach, zorganizowanego przez Jurka. W Jabłecznej jest męski monaster prawosławny, którego historię można przeczytać tutaj: http://www.klasztorjableczna.pl/
Tuż przy klasztorze, rosną potężne, stare dęby. Jeden z nich przyozdobiony jest obrazkami, figurkami i różańcami, jako prośby w różnych intencjach.

W klasztorze cisza, spokój i upał taki, że strach wyjść z cienia. Cerkiew i obejście przystrojona tatarakiem za zbliżające się Zielone Świątki.
Wewnątrz nie wolno jest robić zdjęć, zdjęcia z zewnątrz już robiłem, ale dla porządku jeszcze kilka fotek z tego wyjazdu.

 











































































































































































Upał straszny, ale trzeba jechać dalej. Mój kolejny cel to Mościce Dolne. Nazwę tej wsi zmieniono na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX w., na cześć ówczesnego prezydenta Polski, Ignacego Mościckiego. To wyjątkowo piękna wioska, wyjątkowo pięknie położona. Krajobrazy sielskie, spokojne, nieco senne. Popatrzcie sami.


































































































































































Wyjeżdżam już z Mościc i lecę w kierunku Sławatycz. Po drodze, mały staw, a na nim rodzina łabędzi. Mama z młodymi i tata. Zsiadam z motocykla i idę zrobić zdjęcie. Tata, natychmiast odesłał mamę z młodymi w pobliskie trzciny, a sam pozostał z intruzem.
Szybka sesja fotograficzna. Najpierw en face.

























Teraz profil.







































I półprofil.







































A teraz...starczy już tego pozowania, bo zaraz szlag mnie trafi !!! :-)))







































No, dobrze. Daję łabędziom spokój, bo tata robi się niebezpieczny ;-)))
Pić mi się chce, jadę do Sławatycz, tam jest najbliższy sklep. I cerkiew :-)))







































Ze Sławatycz jadę do Kuzawki (ale to nie ta sama Kuzawka, o której pisałem wcześniej), ale właściwie znajduję tam tylko jeden stary dom, ładny, stylowy i inny niż wszystkie. Słońce grzeje i świeci niemiłosiernie. Kontrasty są tak duże, że trudno zrobić jakiekolwiek zdjęcie...

























A z Kuzawki jadę do Hanny, zobaczyć słynny kościół. Pierwotnie była to cerkiew unicka, ale obecnie pełni rolę kościoła katolickiego p.w. śś. Piotra i Pawła. To stary kościół z XVIII w. Kościół jest przepiękny. Wewnątrz istna perełka. Nie mogłem zrobić dużo zdjęć, bo ksiądz odprawiał nabożeństwo i nie chciałem za bardzo przeszkadzać.


































































































































A obok kościoła dzwonnica i nagrobki proboszczów miejscowej parafii.


























































I jeszcze dwa drewniane budynki, utrzymane w "stylu z epoki"
























Powoli zbliża się wieczór. Trzeba rozglądać się za noclegiem, choć można by jeszcze coś zobaczyć. Jadę jeszcze do nadbużańskiej wioski Dołhobrody. Dołhobrody, to wieś słynąca z bogatej kultury ludowej oraz z tego, że pochodził stąd Andrzej Błyskosz, prosty chłop, unita, który wraz z delegacją 50 miejscowych i okolicznych unitów, udał się do Rzymu, do papieża z prośba o interwencję u cara, w sprawie prześladowania unitów.
Fragment pisma do papieża: "Zmuszają nas obywać się bez chrztu, ślubu, spowiedzi i pogrzebu, wzbraniając nawet wstępu do świątyń katolickich, i niewolą patrzeć osłupiałymi oczyma, jak zbrojni służalcy Nieprawości rąbią szablami krzyż Pański i do wizerunku Matki Boskiej strzelają. (...)
Więc też, przyszliśmy do Ciebie, o Namiestniku Boży (...) pokrzep nas słowem, pokrzep modlitwą, pokrzep błogosławieństwem !"
Andrzej Błyskosz przepłacił drogę życiem, zmarł w Rzymie w 1904 roku. Ale skarga do papieża odniosła skutek. Po papieskiej interwencji, car Mikołaj II, rok później, wydał ukaz tolerancyjny.
W Dołhobrodach jest dużo pięknych, starych gospodarstw, pięknie utrzymanych i zadbanych.
























W Dołhobrodach spotkałem też panią Marię. Zamieniliśmy kilka zdań, porozmawialiśmy przez chwilę. Pani Maria jest już osobą wiekową, ale na jej twarzy cały czas gości uśmiech dziecka, a w oczach widać szczęście i radość przeżytego życia. Do dzisiaj, i pewnie, jeszcze długo będę pod wrażeniem uroku pani Marii.
Poniżej pani Maria z gąskami...


Czy patrząc na ten obrazek, czujecie klimat pogranicza i nadbużańskich wiosek ? Tam właśnie tak jest...
Czas już na nocleg. Kilkanaście kilometrów stąd jest Włodawa, tam na pewno coś znajdę. Zajeżdżam do zajazdu, w którym kiedyś nocowałem na motocyklowym szlaku. Kolacja, piwko i spać. Niestety, sen nie jest mi dany. Na dole jest dancing czy dyskoteka. Huk potworny, spać nie sposób. I tak do drugiej w nocy. Rano wstaję nieprzytomny. Na śniadanie nie smaczna jajecznica, ale trzeba coś zjeść. Pociechą w tym wszystkim jest perspektywa kolejnego dnia jazdy i zwiedzania.
Jadę do Stawek. W Stawkach jest dwór. I rzeczywiście jest. Piękny, XIX wieczny, polski dworek. Oczywiście, z kapliczką. Mocno podniszczony, pokryty wstrętnym eternitem, w zaniedbanym otoczeniu, ale wciąż noszący ślady dawnej świetności.






























































A ze Stawków jadę do Różanki, zobaczyć stary, XVIII wieczny majątek ziemski, a raczej to, co z niego zostało.
Właścicielami Różanki była najpierw rodzina Pociejów, a później Zamoyskich. Różanka była wspaniałą rezydencją, nazywana była Wersalem Północy. Przechodziła ona przez wiele rąk, a jej przebogatą historią można by chyba obdarować kilka ziemiańskich rezydencji. Niestety, nie ominęła Różanki plaga tamtych czasów, czyli pożar i zniszczenia wojenne. Po pożarze, została jeszcze odbudowana, ale po wojnach niestety, już nie...
Legenda niesie, że Ludwik Pociej, salwą z dział ustawionych na dziedzińcu, dawał znać przeorowi Paulinów we Włodawie ilekroć pił jego zdrowie. A przeor, odwzajemniał mu się tym samym.
Obecnie z majątku w Różance zostały tylko ruiny i fragmenty pięknego parku.


























































































































































































































































No, i tak kończy się moja wizyta w Różance. Piękny majątek, piękny kawał historii, opisywany w publikacjach i na internetowych portalach. Żal wyjeżdżać, ale trzeba jechać dalej.
Następną miejscowością jest Sobibór. Szczerze mówiąc, nie byłem pewien, czy chce tam jechać. Na oglądanie niemieckiego obozu koncentracyjnego nie za bardzo miałem nastrój i ochotę, a dwór w Sobiborze jest w prywatnych rękach i pewnie nie ma możliwości, żeby go obejrzeć.
Na trasie jest jeszcze Włodawa, ale we Włodawie byłem już kilka razy, szkoda czasu na kolejna powtórkę.
Przejeżdżam prze Włodawę i wkraczam na Polesie Wołyńskie. Polesie Wołyńskie, to kraina z znaczeniu specjalnym. To właśnie tutaj rozpoczynają się tereny, na których ukraińscy zwyrodnialcy z u.p.a, o.u.n i innych zbrodniczych, bandyckich organizacji w bestialski, nieludzki sposób mordowali Polaków, za to tylko, że byli Polakami. Okrucieństwo, tortury, bestialstwo, zwyrodnienie ukraińskich banderowców-psychopatów nie mają precedensu na świecie. Waldemar Łysiak w jednym ze swoich felietonów napisał o nich: "Zezwierzęcona, azjatycka dzicz". Myślę, że nie miał racji. Zwierzęta nie są tak okrutne, jak byli banderowcy. Porównanie Waldemara Łysiaka, to zniewaga dla zwierząt.
Tutaj macie zdjęcia ofiar ukraińskich psychopatów-morderców: https://www.google.com/search?q=ukrainskie+zbrodnie+na+wolyniu+zdjecia&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=dVegU_zbEaXT4QSPtYAY&ved=0CCYQsAQ&biw=1280&bih=627
A tutaj macie m. in. listę tortur, które Ukraińcy zadawali Polakom: http://wolyn1943.eu.interiowo.pl/artykuly.html
Tego żaden normalny człowiek by  nie wymyślił. Na to trzeba być ukraińskim, banderowskim zwyrodnialcem-psychopatą.
A dzisiaj, jeszcze żyjący banderowscy mordercy-psychopaci, na Ukrainie są za swoje zbrodnie odznaczani i nadawane są im zaszczytne tytuły i przywileje. A stefan bandera (pisownia małą literą zamierzona) jest bohaterem narodowym Ukrainy.
Ukraińskie ludobójstwo na tych ziemiach nie ma precedensu na świecie, ale historia nie pozostawia takich zbrodni bezkarnych.
Z ciężkim sercem wjeżdżam na Polesie Wołyńskie. Kieruję się do Sobiboru. Niemiecki obóz koncentracyjny omijam z daleka, nie mam ochoty na takie klimaty. banderowcy i hitlerowcy (pisownia małą literą zamierzona), za dużo tego na raz.
W Sobiborze chcę tylko obejrzeć dwór, może się uda. Udaje się. Spotykam właściciela dworu, przedstawiam się i pytam się czy mogę zobaczyć dwór. Właściciel przedstawia się i...nie wierzę własnym uszom. Nie sposób nie znać tego nazwiska. Nie tylko dostaje pozwolenie na obejrzenie dworu, ale zostaję zaproszony na coś zimnego do picia i na miłą pogawędkę.
Zrobiłem zdjęcia tylko z zewnątrz, nie chciałem nadużywać gościnności i uprzejmości gospodarza, ale daję słowo, że to prawdziwa szlachecka rezydencja.


Nie zamieszczam więcej zdjęć przez szacunek dla właściciela, który ugościł nieznajomego motocyklistę, i który pokazał mi swój dom, chociaż napewno szuka w nim schronienia i prywatności. Może kiedyś trafi Pan, na tę stronę, proszę przyjąć raz jeszcze moje podziękowanie.
Wjechałem jeszcze na chwilę do pobliskiej wioski Wołczyny, ale poza jednym starym gospodarstwem, niczego specjalnego w niej nie było...

Jadę dalej i przejeżdżam przez wieś Zbereże. Zbereże było kiedys dużą wsią, zamieszkałą głównie przez Ukraińców. W 1945 roku została spalona w trakcie walki wojska z bandytami z u.p.a., a jej ludność na szczęście została wysiedlona do Z.S.R.R.
W Zbereżu niby nic szczególnego nie ma. A jednak jest. Jest tam miejsce, w którym , jesienią 1951 roku, zginął jeden z najbardziej znanych, niezłomny Żołnierz Wyklęty Edward Taraszkiewicz ps. "Żelazny"


"Żelazny, wraz z czterema partyzantami, zdradzony przez szpicla, został otoczony przez KBW i UBP w chłopskiej zagrodzie. Po krótkiej walce został powalony przez służbowego psa, a następnie zastrzelony. Takie historie można mnożyć. Taki los spotykał najlepszych synów tego narodu.
I jeszcze jedno zdjęcie ze Zbereża. To zdjęcie bociana na gnieździe na słupie. Dlaczego akurat ten bocian i ten słup, skoro nad Bugiem są ich tysiące ? Bo ten słup został postawiony specjalnie dla bociana. Zauważyliście, że nie ma przy nim drutów elektrycznych ?  No, właśnie. Mam nadzieję, że bocian przyniósł szczęście zagrodzie, która go przygarnęła ;-)

 Jadę dalej. Po drodze cerkwie, kościoły, pola, łąki, śpiew ptaków i w ogóle...Dojeżdżam do Hniszowa.
W Hniszowie jest dąb "Bolko". Ma prawie 9 m. grubości, 30 m. wysokości i wspaniałą koronę. Legenda mówi, że spoczywał pod niem Bolesław Chrobry, w czasie swojej wyprawy na Kijów, ale dendrolodzy mówią, że to blaga, i że "Bolko" ma najwyżej 400 lat. Daj Panie Boże każdemu choćby i te 400 lat, w zdrowiu, szczęściu i pomyślności :-)
Poniżej "Bolko" w pełnej krasie.







































Poniżej Hondzia, w cieniu, między dębami.


Upał niesamowity, każda chwila w cieniu na wagę złota. Odpalam i jadę do Dorohuska. Chcę zobaczyć pałac Suchodolskich i kościół. Jest niedziela, popołudnie. Wszystko pozamykane. Pytam i nocleg, oglądanie jutro od samego z rana. Jedyny hotel jest na przejściu granicznym. Lokuję się w hotelu, ale jakoś źle się czuję. Trzeba by zjeść kolację, ale na sam zapach jedzenia, żołądek staje mi dęba. Kładę się spać, ale nie mogę usnąć. Czuję się coraz gorzej, do bólu brzucha dołącza się gorączka i bóle kostno-mięśniowe. W oczach ogień. Na zmianę gorączka i dreszcze. Na zewnątrz jest 30 stopni, a ja pod dwiema kołdrami trzęsę się z zimna. Kiepsko. W tym stanie nie będę w stanie rano jechać. Moja dalsza podróż stoi pod znakiem zapytania. Biorę kolejną dawkę leków. Odczekuję godzinę. Nie ma poprawy. Jutro muszę wrócić do domu, ale jak ? W tym stanie nie dam rady jechać, bolącymi palcami nie dam rady nacisnąć sprzęgła. Pozostaje ostatnie i na ten moment jedyne rozwiązanie. Dzwonię do Asi i Jarka, przedstawiam problem i mówię, że być może jutro Jarek będzie musiał przyjechać z lawetą i zabrać mój motocykl. No i mnie, oczywiście. Z trudem zasypiam. Rano...budzę się niemal zdrowy. Jeszcze trochę słaby, ale najważniejsze, że bóle stawów ustąpiły. Teraz już bez problemu dam radę jechać.
Wracam do Dorohuska. Kościół zamknięty, robię szybkie zdjęcie.

  
Czas na obejrzenie pałacu w Dorohusku. Zbudowany był w XVIII w. i należał do rodziny Suchodolskich. W 1920 roku poważnie zniszczony w trakcie wojny z sowieckim barbarzyństwem. Został jednak odbudowany i odrestaurowany. Obecnie mieści się w nim Gminny Ośrodek kultury z biblioteką. Niezwykle uprzejma pani dyrektor, pozwoliła mi obejrzeć pałac, swobodnie się w nim poruszać i zajrzeć w każdy kąt.

A obok pałacu, stara chatynka w pięknym otoczeniu zieleni.

W parku obok pałacu znajdują się nagrobki rodziny Suchodolskich oraz mogiła dziesięciu żołnierzy ks. Józefa Poniatowskiego, poległych w walce z moskalami w 1792 roku.

 
Obejrzałem pałac, park, nagrobki. Przepiękne miejsce, z każdego kąta, wyziera historia. Jedźcie do Dorohuska, nie będziecie żałować. A pani dyrektor, jeśli tylko znajdzie chwilę czasu, osobiście oprowadzi was po pałacu, a może i po parku.
Czas już żegnać Dorohusk. Jadę do Husynnego zobaczyć park, będący pozostałością majątku ziemskiego. Podobno są tam egzotyczne gatunki drzew, np. tulipanowce.
Dojeżdżam na miejsce, ale nie wygląda to dobrze. Park jest tak zarośnięty, że trudno do niego wejść. O tulipanowcach, nawet nie ma co marzyć. Nawet jeśli są, to w tym gąszczu nie da się ich odnaleźć. Rosną piękne, wielkie okazy naszych rodzimych drzew.
Właścielami tego majątku była rodzina Rulikowskich. A nieszczęściem tej rodziny było to, że wśród miejscowych fornali mieli bardzo silne wpływy banda komunistów z PPS, która podburzała chłopów do buntów i strajków. Zbuntowani chłopi masowo wycinali i rozkradali lasy, co biorąc pod uwagę prowiniencję prowodyrów z PPS, nie powinno dziwić ani zaskakiwać. Niestety, byli na tyle ciemni, że nie wiedzieli, że de facto działają przeciwko sobie.

I tutaj również spotykam...panią Marię :-) Mam szczęście do tego imienia na wyjeździe :-) Pani Maria ma 83 lata i doskonale pamięta przedwojenne czasy, kiedy jeszcze jako dziewczynka pracowała w ogrodzie u dziedzica. Opowiadała mi, że jej rodzice również pracowali w majątku. Wspominała, że jej rodzicom żyło się bardzo dostatnio. Dziedzic był wspaniałym człowiekiem. Zawsze z wielkim szacunkiem odnosił się do pracujących i niego ludzi. Mówiła też, że nigdy, raz jeden nie spóźnił się o jeden dzień z wypłatą należności pracownikom. Kiedyś było tak, że miał jakiś problem z pieniędzmi na wypłatę. Po to, żeby nie spóźnić się z wypłatą, sprzedał jednego z koni, za część jego prawdziwej wartości. Honor polskiego pana i polskiego dziedzica nie pozwolił mu na to, żeby pracownicy musieli czekać na pieniądze.
Poniżej, pani Maria.

Ech, żebyście słyszeli te opowieści ludzi stamtąd...Serce żywiej bije na wspomnienie tamtej Polski, tamtych ludzi...
Jadę dalej, zobaczyć kopiec Kościuszki w Uchańce i pole bitwy pod Dubienką.
18 lipca 1792 roku, Tadeusz Kościuszko jako generał-major dowodził 6 tysiącami wojska, obsadzając nimi linię Bugu od Woli Habowej po Uchańkę. Rosjanie rzucili do walki przeciwko Polakom, 30 tyś. wojska pod dowództwem generała Kochanowskiego. Polacy prze 6 godzin stawiali opór Rosjanom, umożliwiając i osłaniając odwrót głównych sił polskich. Wieczorem, dywizja Kościuszki, wycofała się na zachód. W bitwie zginęło ok. 900 Polaków i 2000 Rosjan.
W sierpniu 1861 roku, odbyła się wielka manifestacja społeczeństwa, zainicjowana przez studentów Akademii Medycznej w Warszawie. Usypano wtedy kopiec ku czci Tadeusza Kościuszki, wkrótce zniszczony przez moskali. W 1905 roku, miejscowa ludność usypała kopiec ponownie, a w 1918 roku powiększono i postawiono na nim obelisk.
Podczas II wojny, kopiec został zniszczony przez Niemców i ukraińskich bandytów. Odbudowano go w latach sześćdziesiątych.
Oto kopiec.

A poniżej, widok na pola, na których rozgrywała się bitwa dowodzona przez Tadeusza Kościuszkę.

Piękne, ciekawe miejsce. I Tadeusz Kościuszko, patriota czysty jak diament, człowiek z krwi i kości, znający smak nieszczęśliwej miłości, pogardy dla swojej ojczyzny, smak walki na obcej ziemi...Przepiękna postać...
Jadę do Dubienki, po drodze zatrzymuję się jeszcze nad pięknym rozlewiskiem Bugu, kawałek jadę po polnej, piaszczystej drodze, ale na szosowych oponach, niewygodnie jak diabli.


Dojeżdżam do Dubienki. Dubienka to miasteczko arcyciekawej historii, której nie będę teraz opisywał, bo to blog motocyklisty, a nie historyka-amatora :-))), ale powiem wam ciekawostkę. Dubienka w okresie międzywojennym przechodziła okres swojego rozkwitu. M. in. mieszkało tu i pracowało ok. 200 krawców i 150 szewców. Wyobrażacie sobie ? 200 krawców i 150 szewców w małym miasteczku i wszystkim jakoś się opłacało. Dzisiaj, gdyby w Dubience było 2 krawców i 2 szewców, to co najmniej jeden z nich musiałby zbankrutować.
Dubienka jak tysiące polskich wsi i miasteczek, bohatersko walczyła, najpierw przeciwko Niemcom, a później przeciwko sowieckiemu okupantowi i ukraińskim bandytom z u.p.a. Aż do 1951 roku działy tutaj oddziały WiN i NSZ, walcząc ze zdrajcami i z siłą narzuconym ustrojem.
Dzisiaj Dubienka jest małym, sennym miasteczkiem, z tym niesamowitym klimatem, który można spotkać tylko tam. Uśmiechnięci ludzie, emeryci i bezrobotni na ławce w parku, roześmiane dzieci wracające ze szkoły. Kilka strych pożydowskich domów, kościół, cerkiew, pomnik...razem wszystko tworzy niepowtarzalną całość, typową dla uroczej, polskiej prowincji.





Jadę dalej. Po drodze mijam Skryhiczyn. W Skryhiczynie nic nie ma, poza bardzo bogatą historią tej wioski, ale jest to miejsce ciekawe z jednego powodu. Otóż w 1871 roku majątek Skryhiczyn nabył Żyd Mordka Kałmen Rottenberg. I we władaniu jego rodziny majątek pozostał do II wojny światowej. Jest to fakt o tyle ciekawy, i swoistego rodzaju ewenement, że Żydom nie wolno było nabywać ziemi w Królestwie Polskim. Później nakaz carski zniósł te ograniczenia, ale hermetyczność środowiska i silne bariery społeczne uniemożliwiały Żydom nabywanie ziemi.

Za Skryhiczynem, jeszcze jedna kapliczka..Bo wschodnie pogranicze, to kraina kapliczek...katolickich, prawosławnych, unickich...

Lecę do Horodła. Horodło, to miejscowość o przebogatej historii, sięgającej XIII w., i oczywiście miejsce słynnej unii horodelskiej. Po kiego grzyba była nam potrzebna ta unia z Litwą, to nie wiem, bo o ile wiem, to nic dobrego z niej nie wynikło, ale historia nie pyta tylko rządzi ;-)
Historii Horodła, oczywiście tradycyjnie nie będę opisywał, bo można znaleźć ja wszędzie, od literatury po internet. Zamieszczam tylko zdjęcie tablicy upamiętniającej unię.

Poniżej kopiec unii horodelskiej.


I widok z kopca.

Kopiec znajduje się tuż pod miastem, a w samym mieście, tuż przy rynku znajduje się grecko-katolicka cerkiew p.w. św. Mikołaja.

Tuż, przy cerkwi znajduje się pomnik, poświęcony pamięci Ukraińców, którzy chronili Polaków przed śmiercią z rąk morderców-degeneratów z u.p.a. Można by pomyśleć, że cerkiew postawiła ten pomnik, żeby wybielić Ukraińców, ale myślę, że nie. Na youtube można znaleźć wspomnienia Polaków, którzy przeżyli, dzięki pomocy Ukraińców, którzy mieli w sobie ludzkie uczucia. Bo trzeba wiedzieć, że wśród Ukraińców byli nie tylko faszyści, antysemici, mordercy, psychopaci i banderowcy. Zdarzali się tam również tacy, którzy narażając swoje własne życie, narażając się na śmierć w męczarniach z rąk swoich zwyrodniałych rodaków-banderowców, nie wahali się pokazać, że Ukrainiec może być człowiekiem, a nie banderowskim ścierwem, urodzonym tylko po to, żeby zabijać. Dla tych Ukraińców najwyższy szacun za odwagę, i polski ukłon czapą do ziemi.

W Horodle jest też kościół i klasztor dominikanów. Dominikanie osiedlili się w Horodle w XV wieku, ale kościół jest oczywiście późniejszy, postawiony w XVIII w., na miejscu poprzedniego, drewnianego niszczonego w czasie wojen i najazdów.

A poniżej dwa kamienne lwy, które przed 1939 rokiem były ozdobą nieistniejącego już dworu w Wieniawce. Te lwy stoją w miejscu dawnego ratusza, zniszczonego przez Szwedów w 1702 roku.

A wokół małego rynku, zachowało się jeszcze kilka starych domów, pamiętających odległe czasy i wydarzenia.

Z Horodła jadę do Strzyżowa.
W Strzyżowie jest pałac z XVIII w. (późny barok). Pierwszymi właścicielami byli Ludwika Honorata i Stanisław Lubomirscy. Później kilkukrotnie zmieniali się jego właściciele, ale zawsze byli to Polacy. A teraz ? A teraz polski pałac, siedziba polskich rodów magnackich jest własnością...niemieckiej cukrowni Sudcucker. Dalibóg, głupszej nazwy chyba nie mogli wymyślić. Tego, kto dopuścił do tego, żeby polskie dobro narodowe było własnością Niemców, należy postawić przed sądem i wsadzić do więzienia.

Nie chce mi się dalej pisać o Strzyżowie, bo jestem z lekka podpieniony. Spadam stąd i jadę do Gródka.
Nie będę wam opisywał szczegółów historyczno-architektoniczno jakichś tam jeszcze, bo nie to jest moim celem. Chcę wam pokazać klimat pogranicza. Klimat pogranicza i to wschodniego, bo takich klimatów nigdzie więcej nie doświadczycie.
Np. grodzisko nad Huczwą. Popatrzcie na zdjęcie poniżej, czyż to nie coś zupełnie niezwykłego ?

Albo grodzisko z moją Hondzią kochaną. Czyż to nie zupełny abstrakt ?

Mało ? To proszę bardzo. Stary, drewniany most na Huczwie. Czyż nie wspaniały ?

Albo osty wielkości wieży obserwacyjnej Straży Granicznej.

Albo drzewo przeglądające się w wodach Huczwy.

Albo dzikie kosaćce na łęgach nad Bugiem.

Albo Hondzia, ledwo widoczna wśród nadbużańskich traw.

A poniżej niczym swoiste memento, ukraiński słup graniczny pomiędzy uschniętymi drzewami nad brzegiem Bugu: "Stop. Dalej nie idź, bo nad twoim życiem i twoim losem nikt już nie czuwa. Nawet twoja szczęśliwa gwiazda, która prowadziła cię przez całe życie".

Czujecie ten klimat ? Daję wam słowo, że wschodnie pogranicze, to coś zupełnie magicznego, tajemniczego, każdy wieczór to podziękowanie za dzień, który było dane ci tutaj przeżyć, a każdy poranek to obietnica jeszcze piękniejszego dnia niż poprzedni.
Wieczór ? Tak, nadchodzi wieczór, czas poszukać jakiegoś miejsca do spania. Niedaleko stąd jest Hrubieszów. Cudowny, przepiękny, niepowtarzalny Hrubieszów. Hrubieszów Stanisława Staszica, Bolesława Prusa, Bolesława Leśmiana, Henryka Dobrzańskiego "Hubala", Isaaca Singera, Wiktora Zina...Hrubieszów bezimiennych Polaków, Żydów, Ukraińców, Ormian, Rosjan, i wszystkich nacji, które tworzyły nieprawdopodobnie barwne środowisko tego miasteczka.
Hrubieszów jest miastem zbyt pięknym, na to żeby przejechać się po nim "po łebkach" i dlatego nie będę teraz o nim pisał. Na tym blogu jest oddzielny post poświęcony Hrubieszowowi, jeśli chcecie, to go odszukajcie, jeśli nie, to będę w Hrubieszowie co najmniej raz jeszcze, i wtedy wszystko wam opiszę.
Jadę do Hrubieszowa na nocleg. Odnajduję hotel "Jagiełło". Każdy, kto mnie zna, ten wie, że nie ma takich pieniędzy, za które zgodziłbym się umieścić na tym blogu reklamę, czemuś, co na nią nie zasługuję, lub czemuś, czego nie znam. Miewałem już takie propozycje, i wszystkim kazałem spadać na drzewa, banany prostować.
Ale jeśli coś zasługuje na reklamę na tym blogu, to ją dostanie, i to za darmo. I takim czymś jest właśnie hotel "Jagiełło": http://www.hoteljagiełło.pl/
Za zupełnie przyzwoite pieniądze dostajecie wszystko, za co gdzie indziej musielibyście zapłacić drugie tyle. No i kuchnia. Umiejętności kucharza z tego hotelu, to po prostu kulinarny poemat.
Spędziłem w tym hotelu dwie noce i były to dwie najlepsze noce w trakcie całego wyjazdu. Pozostałe hotele, w których nocowałem...niezłe, ale na reklamę na tym blogu nie zasłużyły.
Następnego dnia jadę do Czumowa, zobaczyć dwór.
Po drodze, wstępuję na wieżę widokową w Czumowie.

















































Dwór w Czumowie, miał dość burzliwą historię. Zbudowany przez Pohoreckich w drugiej połowie XIX w. Pałacyk jest w stylu eklektycznym, który chyba nie jest moim ulubionym, ale tak czy tak, warto popatrzeć...
Dwór ma piękną, bogatą historię. W czasie I wojny światowej był tu austriacki szpital polowy, 17 września 1939 roku, wpadli tu dosłownie na jeden dzień barbarzyńcy z czerwoną gwiazdą na czole, ale zdążyli zdewastować dwór i spalić zabytkowe meble. Prymityw, prostactwo i rzetelne radzieckie barbarzyństwo, nie ominęło również polskich dworów. Specjaliści od sierpa i młota nie uznają innej kultury niż radziecka.
Z kolei Niemcy, którzy urządzili tu strażnicę grenzschutzu, wycięli wszystkie drzewa wokół dworu. A po wojnie państwo polskie zrobiło tu szkołę i mieszkania dla pracowników PGR-u. Co  się tam działo, nie trudno sobie wyobrazić. Dwór popadł w ruinę.
Obecnie jest w rękach prywatnych właścicieli, którzy pięknie go odnowili.















































Chciałbym wam przytoczyć kilka zdań wspomnień Teresy Fabijańskiej-Żurawskiej, która spędzała tutaj wakacje u ciotki Marii Piątkowskiej.
"Ogród warzywny znajdował się po stronie wschodniej, na łagodnie spadającej na dwie strony skarpie. Dołem był i jest dojazd do rzeki dostępnej w tym miejscu i mniej błotnistej, gdzie pławiono konie i bydło. Gazon przed gankiem był okrągły, z podjazdem. Po obu stronach przed oknami rosły sztamowe róże, pieścidełka cioci Niusi i krzewy pachnących bzów i jaśminów."
Takie to były czasy sielskie, anielskie i polskie dwory, spokojne, bezpieczne, gdzie róże były pieścidełkami ich właścicielek. A później sowieckie i hitlerowskie hordy...
Obok pałacyku płynie rzeczka, a na jej zboczach kwitną kwiaty...







































Jadę dalej do Kosmowa. W Kosmowie jest stary, prawosławny cmentarz. Powiecie...znowu cmentarz ? Tak. Bo wschodnie pogranicze to cmentarze. One są niemymi świadkami historii pogranicza.
Cmentarz w Kosmowie jest zarośnięty niczym dżungla. Trudno się po nim chodzi, trzeba się właściwie przedzierać. Stare, zapomniane groby. Czy ktoś z żywych jeszcze tu bywa?




























Koło cmentarza jest polna droga, lekko nachylona, za to z koleinami wielkości dużego psa, prowadząca nad piękne rozlewisko Bugu. Nie zjadę tam motocyklem, bo po tych koleinach nie ma szans przejechać. Zostawiam motocykl przy cmentarzu i idę piechotą.




























































Chodzę, robię zdjęcia, napawam się cudami przyrody...Nagle, na drodze, którą wcześniej opisywałem, słyszę silnik. Patrzę, na drodze jedzie skuter. Skuter całkiem sprawnie zjeżdża na dół, na łąki, osoba zsiada, zdejmuje kask i widzę...babinę, na oko po siedemdziesiątce. Babina, pięknie się do mnie uśmiecha, idzie oporządzić krowy pasące się na łące, następnie wraca i z równie pięknym uśmiechem odjeżdża z wprawą wirtuoza moto-crossu.
O, matkosztymoja, co za czasy !!! :-)))
Wygramoliłem się z powrotem na górę, odpalam i jadę do Masłomęcza. W Masłomęczu jest osada gotów. Ciekawa historia, bo archeolodzy odkryli tam groby, ale głównie kobiety i dzieci. Nie wiadomo co stało się z mężczyznami. Jest hipoteza, która mówi, że mieszkały tam tylko kobiety, coś w rodzaju krzyżówki amazonek z feministkami. Mówi się, że raz w roku urządzały orgię seksualną, na którą zapraszali mężczyzn w celach rozpłodowych. Po zakończeniu orgii, część amantów mordowały, a część odsyłały do domu. Po dziewięciu miesiącach, zapraszały do siebie mężczyzn, oddawały im urodzonych chłopców, zatrzymywały sobie dziewczynki, wychowując je na modliszki podobne do siebie. Archeolodzy, śmieją się z tej teorii w kułak, ale dziennikarze z właściwą wprawą puszczają w świat sensacje, sami wierząc w głupoty, które opowiadają :-)))
Oto osada gocka w Masłomęczu.

























Z Masłomęcza jadę do Kryłowa.
Historia Kryłowa jest niezwykle stara, bogata i sięga X wieku. Nie sposób jej opisywać na blogu, bo zabrakłoby miejsca na serwerze. Ale Kryłów i wschodnie tereny powiatu hrubieszowskiego i tomaszowskiego to najnowsza historia, związana z walkami z ukraińskimi bandytami. W świadomości wielu osób bestialskie mordy Ukraińców na Polakach miały miejsce głównie w Bieszczadach, ale tak nie jest. To właśnie tutaj, ujawniło się w całym swoim bezmiarze bestialstwo, brak jakichkolwiek ludzkich uczuć i psychopatolgia ukraińskich morderców bez czci, honoru i sumienia.
To właśnie w okolicy Kryłowa miały miejsce najkrwawsze walki z bandytami z u.p.a. Było o spowodowane nagromadzeniem na tym terenie znacznych ilości ukraińskich band, sił hitlerowskich, ukraińskich hitlerowców, ss-manów z ss-galizien i obecnością, największego oddziału partyzanckiego B.CH. pod dowództwem Stanisława Basaja "Rysia".
Nie będę wymieniał nazwisk hersztów band ukraińskich, bo nie zasługują one na pamięć Polaka, a tym bardzie, żeby plugawić swoją obecnością tego bloga.
Największe nasilenie walk z ukraińskimi bandytami miało miejsce w pierwszej połowie 1944 roku. Ukraińcy przeprowadzali klasyczne czystki etniczne. Palili całe wsie, w bestialski sposób mordowali ich mieszkańców-Polaków. Sytuację jeszcze komplikowała obecność tysięcy Polaków uciekających zza Bugu w ucieczce przed ukraińskim terrorem na Wołyniu. Uzbrojeni, ukraińscy bandyci z upodobaniem atakowali kolumny bezbronnej, ludności uciekającej z Wołynia na zachód. Do jednego z takich ataków doszło właśnie pod Kryłowem. Ukraińscy bandyci, z zimną krwią zamordowali wtedy 30 osób, głównie starców, kobiet i dzieci i tych, którym nie udało się uciec.
W tej sytuacji polski ruch oporu postanowił zmienić koncepcję obrony i ewakuować miejscową ludność i uchodźców z Wołynia na zachód.
Była to akcja niezwykle trudna i skomplikowana logistycznie i wojskowo. Oprócz ewakuacji ludności, podjęto decyzję o czynnym ataku na ukraińskie bandy. Ze strony polskiej akcję miały przeprowadzić oddziały A.K. z powiatu hrubieszowskiego i tomaszowskiego, oraz oddziały B.CH. "Rysia"
Akcja została starannie zaplanowana i przeprowadzona. Spalono 30 wsi, zabito wielu ukraińskich bandytów z u.p.a., ss-galizien, u.s.n. Akcji tej, towarzyszyły odwetowe akcje ukraińskich bandytów. W rezultacie zginęło kilka tysięcy ludzi, ale akcja ta była wybawieniem dla Polaków od ukraińskiego bandytyzmu.
W rezultacie obustronnych akcji, pozostały popalone wsie, ludzkie zwłoki leżały na drogach, nie miał kto ich pochować. W końcu, na tym terenie pozostała tylko polska partyzantka, ukraińskie bandy i ukraińska policja, służąca hitlerowcom.
Walki z ukraińskim bandytyzmem trwały jeszcze do lipca 1944 roku, kiedy to nadszedł front. Ukraińscy bandyci pochowali się przed Sowietami po wcześniej przygotowanych norach. Zaczęto organizować polską milicję i organy władzy, które zaczęły ścigać i rozliczać ukraińskich bandytów za ich zbrodnie. Bandyci z u.p.a. znowu się uaktywnili. Znowu atakowali polskie wsie, posterunki milicji i oddziały wojska. W okresie powojennym państwo polskie ukraińskich bandytów traktowało szczególnie surowo, oczywiście słusznie. Za samą przynależność do u.p.a. dostawało się wyrok śmierci. Nie trzeba było im udowadniać, że kogoś zabili. Wreszcie zaczęli płacić cenę za swoje bestialstwo. Nie objęła ich również amnestia z 22 lutego 1947 roku. Dla banderowskich bandytów i popełnionych przez nich zbrodni nie ma amnestii.
W końcu państwo polskie podjęło decyzję o definitywnym zakończeniu problemu ukraińskich band i w 1945 roku zaczęło przesiedlać Ukraińców do Z.S.R.R., przyjmując w zamian Polaków z tamtej strony granicy. Akcja ta trwała do czerwca 1946 roku i wysiedlono 450 tyś. Ukraińców, czyli trzykrotnie więcej niż w czasie akcji "Wisła". Ale to wciąż nie uspokoiło bandytów z u.p.a. Wciąż palili wsie, mordowali Polaków, napadali na milicję i wojsko.
W końcu, w okresie od kwietnia do lipca 1947 roku przeprowadzono akcję "Wisła" i definitywnie rozwiązano problem ukraińskiego terroru na polskich ziemiach. Ukraińskich bandytów, ich rodziny wywieziono na ziemie zachodnie, albo deportowano do Z.S.R.R. Tam zostali krótko wzięci za kark i nie w głowie im była samostiejna. Marzyli o tym żeby przeżyć. W Polsce mieli raj, którego nie umieli docenić. Takiego raju nie będą mieli już nigdy i nigdzie.
Dlaczego tyle o tym piszę ? Bo to właśnie w okolicy Kryłowa, miały miejsce jedne z najkrwawszych ukraińskich zbrodni.
Z okresu świetności Kryłowa niewiele zostało. Ruiny zamku i brama wjazdowa do posiadłości.









































Kryłów, ładne miejsce z ponurą historią ukraińskiego bandytyzmu. Opuszczam już resztki majątku w Kryłowie.
Jadę do Gołębi, ale po drodze wstępuję jeszcze na wilcze uroczysko, do cudownego źródełka i figury św. Mikołaja, będącej kiedyś miejscem pielgrzymek katolików i prawosławnych.
Nie wiadomo, kto postawił figurę św. Mikołaja i wilka. Przyjeżdżali tam modlić się o cuda katolicy, prawosławni. Raz nawet pobili się między sobą.
Na początku XX wieku doszło do bijatyki między katolikami podgrzewanych przez organistę a prawosławnymi, podgrzewanych przez swojego popa. Poszło oczywiście o pieniądze, z datków, które zostawiali wierni. Nie wdając się w szczegóły, katolikom przybyli na pomoc unici i spuścili łomot prawosławnym. Później pop z księdzem jakoś się dogadali i zgodnie dzielili się pieniędzmi ze źródełka.
Piękne, urokliwe miejsce, z niepowtarzalnym klimatem.















































































Jadę dalej, po drodze mijam Prehoryłe. Wieś w 1943 i 1944 roku była pięciokrotnie napadana i palona przez ukraińskich bandytów, którzy zamordowali tam łącznie 200 Polaków.







































Po drodze, oczywiście prawosławny cmentarz. Jak zwykle zarośnięty jak dżungla, zaniedbany, nie uporządkowany.







































Piękna ropucha, chowa się w szczelinie grobowca. Pewnie czeka na swojego księcia...



































































Dojeżdżam do Gołębi. Miejscowych pytam o dwór. Znowu dwór ? No tak, bo wschodnie pogranicze to stare polskie dwory, współtworzące ten niepowtarzalny klimat pogranicza.
Właścicielami majątku, do którego należał dwór była rodzina Świeżawskich i Jeżewskich. Dwór, najbardziej ucierpiał w czasie I wojny światowej. Obecnie jest w rękach prywatnych. Za dworem znajduje park, a raczej to, co z niego zostało.

 Kolejny etap mojej wędrówki to Dołhobyczów. A Gołębie, to ważne miejsce, bo tutaj polsko-ukraińsko granica oddziela się od Bugu. Bug płynie sobie w swoja stronę i moja wędrówka będzie dalej zmierzać wzdłuż granicy na południe i południowy zachód.
Kolejnym miejscem, które chcę zobaczyć jest Dołhobyczów.
Część mieszkańców Dołhobyczowa, oczywiście Ukraińcy wystosowali list do Chruszczowa 1 sierpnia 1944 roku, prosząc o przyłączenie Dołhobyczowa do Z.S.R.R.
Ich prośba została częściowo spełniona, bo co prawda Dołhobyczów do Z.S.R.R. nie został przyłączony, ale za to w ramach akcji "Wisła" w 1947 roku, część Ukraińców, została deportowana do Z.S.R.R., gdzie ziścił się ich sen o wolności od polskich panów :-)))
Druga część Ukraińców spragnionych wolności tyle szczęścia nie miała, bo została wysiedlona na ziemie zachodnie, ale jednak w Polsce. Ale nie słyszałem, żeby prosili, żeby koniecznie odesłać ich do raju w Z.S.R.R. :-)))
W centrum Dołhobyczowa, znajduje się zespół dworski. A dwór w Dołhobyczowie, jest jednym z najpiękniejszych jakie widziałem. Jego kolejni właściciele, Rostawieccy i Świeżawscy, zgromadzili tam przepiękną klekcję malarstwa. BYły tam obrazy Bacciarellego, Brodowskiego, Malczewskiego, Wyczółkowskiego i Kossaka. Wszystkie przepadły w czasie wojen. Germańscy i ruscy barbarzyńcy rozkradli i zniszczyli wszystko, co się dało.
Zostały tylko ściany



















Wokół pałacu jest park. Zaniedbany, ale ptaki mają tam swoją spiżarnię. Nikt ich nie płoszy, mogę spokojnie posilić się.



















Jeszcze fragment pałacu, parku i pozostałości zabudowań dworskich.

Nadchodzi wieczór, znowu trzeba postarać się o nocleg. Ale nie muszę daleko szukać. Dwadzieścia parę kilometrów stad jest przecież hotel "Jagiełło" w Hrubieszowie, w którym spędziłem poprzednią noc. Szybki powrót, piwko, kolacja i spać.
Następnego dnia, raniutko, ok. 11-tej, startuję do Oszczowa.
Po drodze mijam pięknie odnowioną cerkiew w Dołhobyczowie.

I dojeżdżam do Oszczowa. To tutaj przekraczam granice Królestwa Polskiego i wkraczam do Galicji. Nieodłącznym elementem krajobrazu Galicji, są cerkwie grecko-katolickie. I choć znana jest haniebna rola kościoła grecko-katolickiego w konflikcie polsko-ukraińskim, to nie sposób nie zauważać przydrożnych cerkwi.
11 marca 1944 roku, ukraińscy bandyci, podstępnie zamordowali 24 Polaków, zwabionych w zasadzkę przez ówczesnego sołtysa, zdrajcę Jurczaka. Zwabili również katolickiego księdza. Księdza, uratował miejscowy Ukrainiec, który ostrzegł go o zasadzce. Nie znam nazwiska tego Ukraińca, ale cześć mu i chwała, za odwagę i za ludzkie uczucia.
24 Polaków zastrzelonych  z karabinów maszynowych, pochowano w zbiorowej mogile powstańców z 1863 roku.
Ukraińców z Oszczowa, przesiedlono do upragnionego raju w Z.S.R.R. i na polskie ziemie zachodnie.
W Oszczowie jest do zobaczenia kilka ciekawych zabytków. Pierwszy, to oczywiście kościół p.w. św. Barbary. A właściwie nie tyle sam kościół, ile miejsce, w którym stoi. W miejscu tym, zanim zbudowano obecny kościół, stał kościół z XVIII w., zniszczony w 1944 roku, w którym grywał na organach Fryderyk Chopin, będący na wakacjach u swojego serdecznego przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego, w pobliskim Poturzynie.
A współczesny kościółek możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej.







































I figurka, nie jestem pewien, ale chyba, patronki kościoła św. Barbary.







































Jadę teraz na cmentarz w Oszczowie. Tuż po przekroczeniu bramy, widać kaplicę cmentarną, a w jej ścianę wmurowaną tablicę ku pamięci Marii Czarneckiej, nauczycielki z Oszczowa, urodzonej we Lwowie, zamordowanej w 1943 roku przez ukraińskich bandytów z u.p.a.







































W starej części cmentarza, znajduje się rodzinny grobowiec Woyciechowskich, w którym pochowany jest również Tytus Woyciechowski, serdeczny przyjaciel Fryderyka Chopina. Poznali się w Warszawie, na lekcjach muzyki u Ludwika Elsnera. Chopin, odwiedził Tytusa Woyciechowskiego w Poturzynie w 1830 roku, na kilka miesięcy przed opuszczeniem Polski na zawsze. Już z Francji, pisał Fryderyk do Tytusa: "Jakąś tęsknotę zostawiły mi Twoje pola, ta brzoza pod oknami, nie może mi wyjść z pamięci". Ich przyjaźń przetrwała na zawsze.
































































































Powoli oglądam piękny, stary cmentarz. Nastrój niesamowity. Są tu również grobowce Polaków zamordowanych przez ukraińskich bandytów.





























































































Opuszczam już cmentarz. Przepiękne, nastrojowe miejsce, ale chcę jeszcze zobaczyć dwór w Oszczowie i czas jechać dalej.
Dworek w Oszczowie, pochodzi z 1790 roku, i został zbudowany przez Bartłomieja Malewskiego. Został spalony podczas II wojny światowej, odbudowany w latach 50-tych XX wieku.

























Żegnam się już z Oszczowem i lecę dalej. Po drodze mam Sulimów. Zatrzymuję się na chwilkę, żeby zobaczyć cerkiew p.w. św. Jana, obecnie uzytkowana, jako kościół katolicki. Szczerze mówiąc, na zewnątrz nic szczególnego, wewnątrz nie wiem bo zamknięte było.

























Ja oglądam cerkiew, a koło motocykla kręcą się miejscowi. Wypytują o szczegóły techniczne, cenę, osiągi itd. W końcu uznają, że zasłużyłem na piwo. Jeden z nich udaje się do pobliskiej studni, wyciąga na lince flaszkę piwa, zamkniętą kapslem. Z wprawą dentysty-alkoholika, zębami zdejmuje kapsel i mówi, żebym pił pierwszy, bo może obrzydliwy jestem, a nie ma szklanek. Nie może chłop zrozumieć, że jestem pojazdem mechanicznym, co uniemożliwia mi dostąpienie zaszczytu spożycia flaszki w jego towarzystwie. Jeszcze raz serdecznie dziękuję, odpalam Hondzię i zostawiam chłopaków, z wyrazem niebotycznego zdziwienia i osłupienia na twarzach.
Jadę do Dłużniowa. Po drodze mijam zakład zbiorowego żywienia dla bocianów. Obsługi kelnerskiej nie było. Robaki trzeba było powyciągać sobie z trawy samemu.

























Dojeżdżam do Dłużniowa. W Dłużniowie jest cerkiew pierwotnie grecko-katolicka, obecnie użytkowana jako kościół katolicki. Jest to jedna z największych, jeśli nie największa drewniana cerkiew w Polsce. Pochodzi z 1882 roku. Rzeczywiście, zdumiewa swoim ogromem, zwłaszcza, że położona jest na wzniesieniu, które jeszcze potęguje to wrażenie.




I jeszcze piękne, choć zniszczone drzwi od tylnego wejścia.








































Jadę dalej, po drodze obiad pod sklepem. Menu: Bułka, kawałek kiełbasy, pomidor i woda mineralna. Cena 4,10 zł :-)))
Spożywam obiad, a miejscowi chcą pogadać z motocyklistą. Jedna z kobiet opowiada mi koszmarną historię. Ma siostrę, które wyszła za mąż na Ukraińca. Mieszka we Lwowie. Była w ciąży. Zbliżał się czas porodu. Ciąża była z powikłaniami w postaci poprzecznego ułożenia płodu i to w końcowej fazie ciąży, co jest bezwzględnym wskazaniem do cesarskiego cięcia i może doprowadzić do pęknięcia macicy. Siostra z Polski pojechała do niej w odwiedziny, żeby być z nią przy porodzie i pomóc we wszystkim tuż po porodzie. Jadą do szpitala. Ukraiński ginekolog mówi: "Poprzeczne ułożenie płodu. Musi być cesarskie cięcie. Masz siostrę w Polsce ? Albo płacisz 1000 dolarów albo umrzesz, bo nawet się do ciebie nie dotknę." Zapłacili







































Dziękuję Opatrzności, że urodziłem się w Polsce, a nie na Ukrainie, odpalam i jadę dalej. Wstępuję na wieżę widokową w Chłopiatynie. Widoki zapierają dech w piersi.
Widzicie na zdjęciu poniżej kopułę po prawej stronie ? To cerkiew w Mycowie. Obiekt do obejrzenia.

A widzicie małą kopułę wśród drzew, po lewej stronie na zdjęciu poniżej ? To kopuła kaplicy grobowej Hulimków w Mycowie. Również obiekt do zobaczenia.

























Jadę i po krótkiej chwili jestem w Mycowie. Polną drogą podjeżdżam pod cerkiew. Kiedyś p.w. św. Mikołaja, później obiekt miejscowego PGR-u, a teraz nie wiem.




 Do zobaczenia mam jeszcze kaplicę grobową rodu Hulimków, która jest podobno arcydziełem sztuki sakralnej. Jest jeden problem. Jest ona położona około kilometra od cerkwi, pod którą właśnie stoję, ale droga jest tak przeorana przez ciągniki, że nie ma szans dojechać tam motocyklem. A piechotą, w motocyklowych butach, w upale nie chce mi się iść. Z żalem serce, ale odpuszczam, wrócę to jeszcze kiedyś, specjalnie, żeby zobaczyć tę kaplicę. Może nawet samochodem...
Z Mycowa jadę do Machnówka. W Machnówku nic nie ma, poza brzydkim murowanym kościołem, ale na jego dziedzińcu stoi pomnik nagrobny Olgi Krawczuk, zrabowany z jej nagrobka na cmentarzu w Oserdowie pod pozorem, zapewniania mu lepszych warunków konserwatorskich. Pomnik jest rzeczywiście niesamowitej urody, wykonał go lwowski rzeźbiarz Aleksander Zagórski, którego pominki w dużej ilości ozdabiają Cmentarz Łyczakowski we Lwowie.









































A poniżej kościół, przy którym stoi pomnik nagrobny Olgi Krawczuk. Pomnik ten pasuje do katolickiego kościoła i potrzebny tam jest jak dzwonek na...nie powiem na czym.

Napatrzyłem się wystarczająco na owoc czyjegoś barbarzyństwa i jadę dalej. Chcę zobaczyć w Dyniskach słynną sosnę Artura Grotgera, ale po drodze wstępuję jeszcze do Korczmina, zobaczyć odnowioną cerkiew p.w. Objawienia Chrystusa.

























Ładna cerkiew, pięknie odnowiona.
Jadę do Dynisk, zobaczyć miejsce w który rozkwitła i umarła wielka, nieszczęśliwa miłość Artura Grottgera i Wandy Monne.
Dwór w Dyniskach był własnością Juliana i Izydory Skolimowskich. Dwór ten, to uosobienie polskiego patriotyzmu. Julian Skolimowski był powstańcem z powstania listopadowego, odznaczony krzyżem Virtuti Militari. W czasie powstania styczniowego, dwór był jedną z baz powstańczych na tym terenie. Bywali tu dowódcy powstańczych oddziałów, ćwiczono tutaj ochotników, przekazywano powstańcom broń i żywność, opatrywano rany i leczono rannych powstańców.
Dwór w Dyniskach był też ośrodkiem życia kulturalnego na tym terenie. Stale bywali tu przedstawiciele lwowskich elit kulturalnych, przebywał tutaj nawet sam Franciszek Liszt, który uczył grać na fortepianie, syna Skolimowskich-Władysława.
Artur Grottger i Wanda Monne, poznali się na balu karnawałowym we Lwowie w 1866 roku. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, a niedługo zaręczyli. W maju przyjechała do Dynisk, Wanda, a miesiąc później Artur. Spędzali ze sobą bardzo dużo czasu, ale nie tylko na wzdychaniu i patrzeniu sobie w oczęta. Artur nie lubił marnować czasu i dużo pracował, inspirowany uczuciem i patriotyczną atmosferą dworu. Rysował swój chyba najsłynniejszy cykl Lituania, a Wanda pozowała mu do postaci kobiecych.
Wkrótce, matka Wandy, źle nastawiona do Artura, wezwała ja do Lwowa. Nigdy już się nie spotkali. Artur został do połowy lata w Dyniskach, kończąc Lituanię. Kiedy wrócił do Lwowa, matka Wandy wywiozła ją z miasta, nie dopuszczając do spotkania. Artur, wkrótce wyjechał do Francji, gdzie zmarł na gruźlicę. W rok po śmierci, staraniem Wandy, która poświęciła na to wszystkie swoje oszczędności, jego zwłoki zostały sprowadzone do Polski, i pochowane na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.
Wanda, zgodnie z życzeniem za życia Artura, po jego śmierci wyszła za mąż za Karola Młodnickiego, również artystę malarza, który był najserdeczniejszym przyjacielem Artura, ale na zawsze pozostała wierna swojej pierwszej miłości.
Piękna, smutna historia.
Zrobiłem dla was kilka zdjęć z miejsca, w którym rosła sosna, pod którą spotykali się Artur i Wanda.





























Nie wiem, kto wpadł na pomysł tego pomnika, O.K., niech będzie. Ale kto pomalował go na ten upiorny, złoty kolor ?
Miejsce spotkań Artura i Wandy, jest zaniedbane, zarośnięte pokrzywami, szkoda...







































Szkoda mi stamtąd wyjeżdżać, ale idzie już wieczór, trzeba rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Niedaleko jest Tomaszów Lubelski, tam coś znajdę.
Hotelu z Tomaszowa nie reklamuję, bo niby fajny ale nie perfekcyjny, a u mnie ma być perfekcyjnie.
Następnego dnia rano odpalam i ruszam już w ostatni dzień mojego wyjazdu. Jadę do Wierzbicy, zobaczyć dwór.
Wierzbica była zamieszkana, głównie przez Ukraińców, z którymi zrobiono porządek w czasie akcji "Wisła".
A dwór w Wierzbicy należał do majątku, którego właścicielami były rodziny Lityńskich i Romerów. Dwór był systematycznie rozbudowywany i przebudowywany. Po spaleniu wsi przez ukraińskich bandytów, po II wojnie światowej, dwór ukradł prawowitym właścicielom, miejscowy PGR i zamienił go w obraz nędzy i rozpaczy.






























Piękny, wspaniały polski dwór. Byłem w środku, bo drzwi nawet nie były zamknięte, ale nie będę pokazywał wam zdjęć, bo serce będzie wam się kroić na widok zniszczeń, tak samo jak mi się kroiło.
Wielkimi krokami zbliża się koniec mojej podróży. Jeszcze tylko cerkiew w Hrebennem i...to jeszcze nie koniec.
Dojeżdżam do Hrebennego. Grzeczny i uprzejmy Ukrainiec, mówiący po polsku jak Polak, wskazuje mi miejsce, gdzie stoi cerkiew.
Przepiękna, jedna z najstarszych cerkwi w tym rejonie. Kiedyś grecko-katolicka, później na użytki kościoła rzymsko-katolickiego, później znowu grcko-katolicka, ale podobno korzystają z niej też rzymscy katolicy.

 No i to już koniec mojej podróży, ale nie koniec wschodniego pogranicza. Pokazałem wam tylko jego część, przynależną do mojego rodzinnego województwa lubelskiego. Główną inspiracją i źródłem informacji, które zawarłem w tej relacji były portale internetowe i słynna książka Grzegorza Rąkowskiego "Polska Egzotyczna". Wielki szacun dla autora.
I co ? Podoba wam się wschodnie pogranicze na lubelszczyźnie ?
Opisałem i pokazałem je w dwóch częściach, ale wciąż mam niedosyt. Nie zobaczyłem wszystkiego, co planowałem zobaczyć. Nie zobaczyłem kamiennej baby w Krzyczowie, nie zobaczyłem miejsca, w którym zginął niezłomny, jeden z największych Żołnierzy Wyklętych Edward Taraszkiewicz "Żelazny", nie zobaczyłem wspólnej mogiły zabitych przez ukraińskich bandytów, Polaków w Oszczowie, i w końcu nie zobaczyłem kaplicy grobowej, rodu Hulimków w Mycowie. Każda podróż pozostawia jakiś niedosyt. Moja również. Ale niech te miejsca, którzych nie zobaczyłem, będą inspiracją do kolejnego wyjazdy na wschodnie pogranicze.
Mam cicha nadzieję, że chociaż trochę, zachęciłem kolegów motocyklistów z całej Polski, również z zachodniego pogranicza do przyjazdu na Lubelszczyznę, a zwłaszcza na pogranicze.
Obiecuję wam, że nie będziecie żałować. Klimat pogranicza, wrażenia, których doznacie, pozostaną w was na całe życie. A dla mnie, największą nagrodą będzie, jeśli kiedyś powiecie:"Byłem kiedyś na motocyklu na wschodnim pograniczu, na Lubelszczyźnie..."