Naczytałem się, naoglądałem zdjęć..Chcę tam pojechać. Gibraltar i Grossglockner śnią mi się po nocach. Po drodze, żeby wyszedł ładny trójkąt chcę zobaczyć Alhambrę w Granadzie. Pierwotnie miały być Włochy ale przekładamy je z Rysiem na inny czas.
Termin wyjazdu ustalamy na 2 czerwca. Ma już być niby ciepło ale jeszcze bez upałów. No i wakacji jeszcze nie ma więc i turystyczna szarańcza w ostatniej chwili poprawia pały z chemii, angielskiego i śpiewu a nie włóczy się po świecie.
Zbliża się termin wyjazdu, czas zacząć przygotowania. Mam jak najlepsze chęci ale dalibóg nie wiem co mam przygotowywać. Oczywiście, wymiana olejów, filtrów ale to wie każdy głupi. Asia i Jarek przygotowują mi motocykl. Żadne inne czynności nie przychodzą mi do głowy. Nie wiem na czym polegają przygotowania, które zajmują ludziom całe tygodnie. Po prostu pakuję się i rura.
Przychodzi 2 czerwca. Na liczniku mam 11933km przebiegu. Żegnam się z Jolą i z Mateuszem, odpalam i rura..do Puław. Tam jestem umówiony z Rysiem. Po drodze czeka na mnie Marek, który odprowadza mnie do Kurowa. Bardzo miły gest. Dzięki Marku, że chciało Ci się jechać.
W Puławach czeka już Rysio. Ustalamy, że w tamtą stronę jedziemy najkrótszą drogą po autostradach przez Niemcy, Francję, Hiszpanię a z powrotem się zobaczy. Jeszcze zdjęcia do albumu i odpalamy.
Jedziemy do przejścia w Zgorzelcu. Po drodze wstępujemy do Spały, gdzie na miejscowym małym cmentarzu pochowany jest przyjaciel Rysia, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Wspominamy go przez chwilę dobrym słowem i ruszamy dalej.
Gdzieś w okolicy Legnicy wstępujemy na obiad, ostatni posiłek w Polsce. Po obiedzie zdjęcia do albumu i odpalamy.
Przekraczamy granicę. Staramy się wjechać możliwie daleko w głąb Niemiec choć zbliża się wieczór. Za Dreznem rozglądamy się za hotelem. W ogóle nasze noclegi to cała historia. Nocowaliśmy od studenckiego hostelu po czterogwiazdkowe hotele. Znajdujemy tani hotel. Pierwszego dnia przejechaliśmy 910 km. Rano śniadanie, obowiązkowe czyszczenie motocykli, zdjęcia do albumu i odpalamy.
Jedziemy przez Niemcy. Z żelazną konsekwencją przestrzegamy zasady, że co 100 km zatrzymujemy się na 10-15 min. odpoczynku. Umawiamy się, że prowadzący nie przekracza 120 km/h. Jedziemy, jedziemy, jedziemy..Cóż może się dziać na niemieckiej autostradzie? Wiadomo, że nic. Nudy. Z nudów opowiadam sobie dowcipy. Na zmianę, jeden polityczny, jeden pornograficzny. Czasem minie nas niemiecki bajker, najczęściej na Harleyu albo na BMW. Niemcy robią wrażenie jakby tam nie było innych motocykli poza Harleyami i BMW. Jedziemy dalej. Kolejny przystanek. 10 min. i ruszamy.
Chcemy jeszcze dzisiaj przekroczyć francuską granicę. Udaje nam się. Kawałek za granicą rozglądamy się za noclegiem. Znajdujemy taki sam hotel jak w Niemczech tyle, że znacznie droższy. Myślałem, że sieciowe hotele w całej Europie mają tę samą cenę ale nic z tego.
Parkujemy motocykle. Obok stoją motocykle Finów, którzy jadą do Lyonu obejrzeć wyścigi motocyklowe. Oczywiście, dominują wszelkiej maści BMW. Instalujemy się w hotelu. Dzień kończymy z wynikiem 913 km. Rano śniadanie, czyszczenie motocykli, foty do albumu i rura do Hiszpanii. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, podziwiamy krajobraz. Krowa, kopki siana, droga na Ostrołękę. O, sorry to nie ten film. Jedziemy dalej. Francuscy bajkarzy pozdrawiają nas prawą nogą. Oni nie używają rąk. To taki ich zwyczaj. Nudy, jak to na francuskiej autostradzie. Jedyna rozrywka to jak menda z samochodu przepycha się na pasie z bajkerem. W pewnym momencie bajker wystawia obute w podkutego buta kopyto i ciągnie czubem przez całą długość karoserii. Rura, sekunda i już go nie ma a frajer z kataryny ma przerysowany cały bok. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy do Lyonu. Nie mogę dogadać się z GPS-em bo mam wrażenie, że chce mnie wywieźć na manowce ale nie. Jest O.K. To ja się pomyliłem. Za Lyonem psuje się pogoda a my koniecznie chcemy dzisiaj wjechać do Hiszpanii i przejechać ile się da. Z deszczu robi się ulewa. Zjeżdżamy na parking żeby przeczekać największą nawałnicę. Jeśli trochę pada to nie ma problemu ale w tych warunkach nie daje się już jechać.
Czekamy około pół godziny i jedziemy dalej. Przekraczamy granicę ale jest już wieczór. Znajdujemy fajny hotel w Gironie. Spotykamy grupę Polaków na wycieczce turystyczno-krajoznawczej. Instalujemy się w hotelu. Dzienny przebieg 860 km.
Rano pod hotelem spotykamy grupę Francuzów z Nicei, którzy przyjechali z Nicei na..nie wiem jak to nazwać. To chyba welocypedy. Taki rower z doczepianym silnikiem. Welocypedy pochodzą z 1966 roku. Są fantastyczne. Nawet wózki za sobą ciągną.
Lecimy dalej przez Hiszpanię. Pogoda zmienna. Trochę słońca, trochę deszczu.
Pod Barceloną spotykamy grupę Francuzów i Hiszpanów na motocyklach. W większości przecinaki. Kilka rzadko spotykanych Ducati. Jest mokro i ślisko ale chłopaki urządzają sobie wyścigi na autostradzie. Wypruwają z silników flaki. Kilka chwil i nikną nam z oczu.
Jedziemy dalej. Pogoda się poprawia. Nudy. Śpiewam sobie piosenki. „Jak to na wojence ładnie”. Mijamy ładnie położone na pagórkach hiszpańskie wioski. Bardzo malownicze. „Niech żyje wolność i swoboda”. Lecimy dalej. „Przybyli ułani pod okienko”. Wieczór. Znajdujemy hotel. Wiocha ale co zrobić? Głowy byków, pantalony i kubraki torreadorów w szafach i takie tam podobne klimaty. Na szczęście po torreadorach zostały już tylko pantalony i kubraki bo korridy jakiś czas temu zabronili. Swoją drogą trzeba być ostatnią ciotą żeby nałożyć na siebie takie ubranie. Ale pies z nimi tańcował, to ich problem. Pokój O.K. Idziemy na kolację. Krewetki zrobione do luftu. Ryby wyśmienite ale z czosnkiem, który odchorowuję cały następny dzień. Nic to. Dla takich ryb można zapomnieć, że nie mogę czosnku.
Rano śniadanie, czyszczenie motocykli, foty do albumu i rura na Gibraltar. Droga nie specjalnie ciekawa ale to już ostatnie kilometry do celu. Wreszcie po pięciu dniach jazdy dojeżdżamy do granicznego miasteczka Linea de la Concepcion. Przypomina ono arabski targ. Głośno, bałagan nieziemski, wąskie uliczki, każdy jeździ jak chce. Wąskimi uliczkami dojeżdżamy do granicy z Gibraltarem. Przejeżdżamy przez bramki kontrolne. Jakże inny klimat. Wszystko angielskie bo to przecież Anglia, tyle, że zamorska. Parkujemy motocykle. Nad Gibraltarem dominuje słynna skała. Widać pas startowy lotniska z którego w swoją ostatnią drogę wzbił się generał Sikorski. Patrzę ze wzruszeniem na skałę, na pas startowy, na fale, które pochłonęły życie generała. Robię zdjęcia. Chcę mieć utrwalone moje pierwsze wrażenia. Polska flaga na moim motocyklu na tle skały Gibraltaru. Jechałem pięć dni i przejechałem cztery tysiące kilometrów żeby robić to zdjęcie. Mój sen się spełnił.
Nadchodzi wieczór. Znajdujemy hotel po hiszpańskiej stronie. Całkiem fajny hotel i niedrogi. Na podziemnym parkingu zostawiamy motocykle. Instalujemy się w hotelu, szybka kąpiel i idziemy ok. 500 m „do Anglii” na kolację. Podziwiamy na wskroś nowoczesne gmachy Gibraltaru.
W porcie znajdujemy pub w, którym spożywamy kolację. Na pierwsze danie oczywiście słynny irlandzki jabłkowy sider. Pyszny jak zawsze.
Rano zanim ruszymy na zwiedzanie spojrzenie przez okno hotelowego pokoju.
Jeszcze fota przed śniadaniem.
A po śniadaniu idziemy zwiedzać. Chcemy dostać się na szczyt skały. Po drodze zaczepiamy o centrym Gibraltaru. Niesamowity klimat..Wsiadamy do autobusu, który zawozi nas w pobliże dolnej stacji kolejki linowej, którą wjeżdża się szczyt. Jedziemy nieprawdopodobnie wąskimi, klimatycznymi uliczkami na zboczu skały. Połowa pasażerów rozmawia po angielsku, połowa po hiszpańsku. Fajna ta ichnia koegzystencja. Okazuje się, że musimy trochę podejść piechotą do kolejki.
Dochodzimy i…klęska. Do kasy długa kolejka a my o 12-tej musimy opuścić hotel. Ręce mi opadają. Shit, shit, shit !!! Nie, nie wyjadę stąd dopóty, dopóki nie wjadę na szczyt skały. Decydujemy się wrócić do hotelu, spakować się i przyjechać powtórnie na motocyklach. Może kolejka będzie mniejsza. Wracamy do hotelu a w recepcji proponują nam, że możemy się spakować, zostawić bagaż i motocykle i spokojnie pojechać na zwiedzanie. Tak też robimy. Teraz już na spokojnie dojeżdżamy do kolejki i wjeżdżamy na szczyt. Widok z kolejki linowej nieziemski.
Na szczycie królestwo małp. To magoty. Jest ich tutaj ponad 200 osobników w kilku stadach. Są przezabawne. Należy pilnować toreb bo potrafią wyrwać i uciec. Nie wolno ich dokarmiać. Grozi za to bardzo wysoka kara. Magoty są utrapieniem mieszkańców skały. Potrafią wejść do mieszkania przez otwarte okno i splądrować mieszkanie.
Oglądamy z Rysiem małpy, skałę, chłoniemy klimat miejsca i nie żałujemy ani jednego kilometra, który przejechaliśmy żeby tu dotrzeć. Miejsce jest niesamowite. U podnóża panorama Gibraltaru. Po drugiej stronie cieśniny widać Afrykę. Bezkresne błękitne morze..Cóż za niesamowite miejsce.
Powoli czas wracać. Jeszcze tylko drobne zakupy w małym sklepiku i wsiadamy do kolejki. Jesteśmy już na dole. Po drodze mijamy parkingi tylko dla motocyklistów. Jeśli ktoś zaparkuje tam katarynę, natychmiast ruchem jednostajnie przyśpieszonym odholowywana jest na policyjny parking o czym informują stosowne tablice.
Docieramy do hotelu, przebieramy się w kombinezony, wyprowadzamy motocykle z parkingu i ruszamy. Ruszamy w drogę powrotną ale to nie koniec atrakcji przewidzianych na ten wyjazd.
Jedziemy w kierunku Granady, chcemy zobaczyć Alhambrę.
Dojeżdżamy do Granady ale zwiedzanie już jutro. Wieczór, hotel, spanie. Rano ruszamy. Po krótkiej jeździe dojeżdżamy do Alhambry. To mauretańska twierdza z XIII wieku ale jakże inna niż powszechnie znane twierdze obronne. To skrzyżowanie bastionu, pałacu i ogrodów. Arcydzieło architektury, sztuki fortyfikacji i sztuki ogrodniczej.
Zwiedzanie rozpoczynamy od ogrodów. Trudno je opisywać. Jedno zdjęcie opowie więcej niż sto słów. No to pokazuję zdjęcia.
Później fortyfikacje i pałac. Też trudno to opisywać. Niezdobyte mury twierdzy i koronkowe rzeźby na ścianach pałacu zapierają dech. Co tu dużo gadać. Lepiej pooglądać zdjęcia.
O.K. Alhambra obejrzana. Kilka godzin niesamowitych wrażeń. Żegnamy się z mauretańskim klimatem. Idziemy na parking, gdzie pod drzewami pełnymi pomarańczy stoją nasze motocykle. Odpalamy i lecimy dalej. Po drodze w Hiszpanii obiad w knajpie dla motocyklistów. Koło Murcii chcemy zjechać z autostrady na lokalną drogę nad morzem żeby zobaczyć lokalne klimaty. Totalne rozczarowanie. Beznadziejna droga, beznadziejny krajobraz, co chwila beznadziejnie brzydkie miasteczko z pałętającymi się po jezdni pieszymi. A do Barcelony jeszcze ok. 400 km. Jazda tą drogą 400 km to wieczność. Nie , dalej tą drogą nie jadę. Szkoda na nią czasu. Mówię Rysiowi, że jutro pierwszym zjazdem wyjeżdżam na autostradę. Już wieczór. Po drodze trafia się studencki hostel. Nie ma problemu, przenocujemy i w hostelu. Jak na standard zaskakuje wysoka cena, 40 euro.
Rano odpalamy i bez żadnych większych emocji i wrażeń pokonujemy Hiszpanię, część Francji i wjeżdżamy do Szwajcarii. Po kiego czorta do Szwajcarii? Ano żeby dostać się do Austrii i tam na Grossglockner. W Szwajcarii na start cieć sprzedający winiety na autostrady wykorzystuje zamieszanie jakie powoduje różnica w kursie euro i franka szwajcarskiego i rżnie nas na kasę przy sprzedaży winiet. Zorientowaliśmy się po czasie. Jedziemy dalej.
Po drodze podziwiamy przepiękne szwajcarskie wioski. Zabudowania bauerów, wzór ładu, czystości, porządku i estetyki. Wjeżdżamy na przepiękną, wąską wiejską drogę z winklami. Rozkoszujemy się jazdą. Jest fantastycznie. Wyjeżdżamy na prostą. Psuje się pogoda. Pada deszcz. Nadchodzi wieczór.
Znajdujemy fajny Gasthaus. Instalujemy się, kolacja.
Mieliśmy nadzieję, że rano poprawi się pogoda ale gdzie tam. Pada lekki deszcz. Właścicielka mówi, że na jutro zapowiadają słońce ale my nie chcemy czekać. Śpieszy nam się w Alpy. Decydujemy się jechać w deszcz. Jedziemy. Deszcz się nasila. Nie sposób dalej jechać. Zatrzymujemy się pod wiaduktem i czekamy aż chociaż trochę przestanie padać. Nie przestaje. Nie możemy dłużej czekać. Jedziemy. Od deszczu aż siwo.
Wlokąc się docieramy do Austrii. Deszcz mniejszy ale wciąż pada. Musimy dostać się do bazy wypadowej na Grossglockner, którą jest przepiękne miasteczko Bruck a. d. Grossglockner. Jedziemy od strony Innsbrucka. Z autostrady wjeżdżamy na alpejską drogę. Wąsko, ślisko, winkle, widoki oszałamiające. Jedę w kombinezonie przeciwdeszczowym ale rękawice mam przemoczone. Pocieszam się, że mam drugą parę ale nie mogę jej użyć bo będę miał przemoczone obydwie. Temperatura 7 stopni i ręce w mokrych rękawicach. Nie czuję palców. Sprzęgło wciskam z największym trudem.
Mijamy Zell am See, w końcu dojeżdżamy do Bruck. Znajdujemy fantastyczny, niedrogi gasthaus. Klimat nieziemski, Tyrol w każdym kącie. Instalujemy się. Okazuje się, że część moich rzeczy jest przemoczona, w tym oczywiście druga para rękawic. Rozkładam wszystko do suszenia i idę na kolację. Idę spać z nadzieją, że jutro będzie słońce.
Rano rzut oka przez okno i już wiem, że marzenia nie zawsze się spełniają. Pochmurno ale nie pada. Śniadanie. Na obolałe ręce naciągam wciąż mokre rękawice i startujemy. Dojeżdżamy do bramki wjazdowej na Grossglockner Hochalpenstrasse bo tak nazywa się to co od dawna śniło mi się po nocach. Wjeżdżamy przez bramę w, której dostajemy stosowne foldery, naklejki itd..Teraz już widać, że to rzeczywiście mekka motocyklistów z całej Europy. Tabuny motocyklistów. Oczywiście, królują BMW. Jedziemy. Jest bardzo mokro, bardzo ślisko i mgła. Chłopaki na BMW ścigają się na winklach. My jedziemy spokojnie bo życie nam miłe. Po drodze staramy się robić zdjęcia. Alpejska zieleń aż kłuje w oczy. Wjeżdżamy coraz wyżej. Teraz nie ma już drzew. Są tylko skąpe trawy, mchy i porosty na skałach. Widok po prostu nieziemski. Na zboczach leżą połacie śniegu. Z zimna i wilgoci nie czuję palców u rąk ale nic to. Otaczające nas piękno wynagradza z nawiązką wszystkie trudy. Harley ciągnie pod górę i na winklach jak smok. Dla niego nie ma żadnych trudności. Pojawiają się odcinki suchej drogi. Tutaj można rozkoszować się jazdą na winklach.
Po prawie 50 km drogi wjeżdżamy na szczyt. Nie potrafię wyrazić co czuję. Zrobiłem to !!! Wjechałem Harleyem na Grossglockner. Schodzę z motocykla na platformie widokowej. Robimy z Rysiem zdjęcia. Cieszymy się jak dzieci. Nie możemy oderwać oczu od cudu natury jakim jest lodowiec. Robimy zdjęcia bez opamiętania.
Później szybkie zakupy w sklepiku na szczycie, obiad i..czas się żegnać z Grossglockner. Ociągam się, jeszcze chwila..
Nie potrafię stąd tak po prostu odjechać. Siadam na motocykl. Odjeżdżam ale wiem, że kiedyś tu wrócę.
Dzisiaj jestem w domu, piszę te słowa i już tęsknię za tą drogą i za tą górą. Grossglockner ma w sobie magię. Kto raz tam był, nie potrafi już o nim zapomnieć. Wracamy tą samą drogą. Szum w uszach od zmiany ciśnienia. Ból w okolicy oka, też od zmiany ciśnienia. Jesteśmy już na dole. Jeszcze ostatni rzut oka na ten cud natury i ruszamy w stronę Salzburga. Teraz jedziemy już do domu. Nocujemy pod Wiedniem.
Wjeżdżamy na Słowację.
Zawsze mówiłem, że to kraj do, którego należy wjechać jeśli tak wiedzie droga i jak najszybciej z niego wyjechać. Słowaccy kierowcy to uosobienie chamstwa, głupoty, bezmyślności i braku wyobraźni. Wymuszanie pierwszeństwa, brak kierunkowskazów, zajeżdżanie drogi, spychanie motocyklistów na pobocze to normalka. Słowacy to są ludzie, którzy jeszcze do niedawna jeździli na kozach, nieco zamożniejsi na baranach a od jakiegoś czasu przesiedli się do samochodów. Niestety zwyczaje zostały im z okresu kiedy jeździli na baranach, do samochodów jeszcze nie dorośli. Mamy ok. 20 km do polskiej granicy. Przejeżdżam przez jakieś słowackie zadupie. Nagle coś mnie budzi ;-) Otwieram oczy i widzę po swojej lewej policyjną sukę na syrenie i jakaś ręka macha mi przez otwarte okno. Wyglądała całkiem jak te rączki panienek co to w Polsce pod lasem stoją i do kierowców machają. Ciekawy byłem co chce to się zatrzymuję. Wysiada i pyskuje mi, że jedzie za mną już długi czas na syrenie a ja się nie zatrzymuję. Mówię, że uszy mnie bolą i nic nie słyszałem i pytam się dlaczego mnie goni. Mówi mi, że było ograniczenie do 50 a ja jechałem aż 67 !!! No myślałem, że się zleję z wrażenia. Rżnąłem aż 67 !!! A on mnie gonił długi czas. No takie cuda to tylko na Słowacji mogą się zdarzyć. W Polsce na taką zbrodnię przyzwoitemu policjantowi nie chciało by się tyłka ruszyć z samochodu. Przychodzi drugi orzeł słowackiej drogówki i mówi mi 50 euro mandatu. Próbuję ich bajerować ale nie chcą odpuścić i mówią, że zrobiło się zdjęcie a nie mogą tego zdjęcia skasować choćby chcieli. To mówię im, żeby powiedzieli tej swojej wierchuszce, że nie zapłaciłem bo im uciekłem. To śmieją się jak głupi do sera. I dalej napierają się kasy. Miałem 30 euro w banknotach, trochę w bilonie, resztę Rysio dorzucił i tak oto zrobiłem się lżejszy o 50 euro. I tak nieźle bo na Słowacji podobno potrafić wrąbać taki mandat, że zrujnują budżet na wyjazd. Ale myślę sobie, że za 17 km to ja jeszcze w życiu nie zapłaciłem i nie zapłacę. Proszę bardzo, zapłacę ale stawać mi tu do zdjęcia. Jeden jak się dowiedział, że zdjęcia będą robione to nie chciał wysiąść z samochodu. Drugi orzeł nie miał wyjścia bo musiał wręczyć mi mandat. I tę właśnie chwilę uwiecznił Rysio.
Jedziemy dalej. O 17:45 wjeżdżamy do Polski. Ależ się cieszę. Jedziemy do domu. Rysio do Puław, ja do Lublina. Mijamy Rzeszów. Lecimy dalej. Pomiędzy Niskiem a Janowem zjeżdżamy na stację benzynową. Żegnamy się. Rysiu, dziękuję Ci. To były niezapomniane 12 dni w Twoim towarzystwie. Jedziemy jeszcze razem ok. 50 km, później Rysio odbija do Puław a ja jadę do Lublina. O 22:30 wjeżdżam na podwórko mojego domu. Wita mnie żona. Cieszymy się jak dzieci na swój widok.
Wprowadzam motocykl do garażu. I tak jak rok temu, po powrocie z poprzedniej wyprawy, kiedy nikt nie widzi całuję go w licznik. Dziękuję Ci, Przyjacielu. Jak zwykle byłeś niezawodny. Upał, deszcz, góry, woda i błoto. Wytrzymałeś wszystko. To Ty jak i rok temu byłeś bohaterem tej wyprawy. Dziękuję Ci raz jeszcze.
I tak oto spełniają się sny. Niech wasze sny szybują do gwiazd a marzenia nie mają granic. Zrobicie to. Gorąco wam tego życzę.
Międzynarodowy Rajd Katyński