sobota, 16 sierpnia 2014

Operacja Lofoty czyli Norwegia 2014, a miały być Cyklady :-)))))

Wiadomo nie od dzisiaj, że wyjazdy organizowane na ostatnią chwilę udają się najlepiej. Tak było i teraz. Miałem lecieć na Cyklady, ale dzień wcześniej gorąc był taki, że Jola mówi:"Zmień sobie tresę na północ, najlepiej Norwegię, bo się usmażysz". Wyszedłem do ogrodu, pot mnie oblał w ciągu sekundy, myślę sobie...racja trzeba zmienić. Wyrzucam z kufra mapę Grecji, wkładam Europę, bo Norwegii nie miałem i jestem gotowy.
Telefon do Świnoujścia, robię sobie rezerwację na prom do Ystad. Niestety, łóżek już nie ma, czyli czeka mnie spanie na podłodze. Nie ma sprawy, nie w takich warunkach już się spało.
Następnego dnia rano pożegnanie z Jolą i Mateuszem. Jeszcze tradycyjna fota przed domem i odpalam.


























Trasa ponad 800 km, ale łatwa, szybka i przyjemna. Warszawa, Poznań, Świnoujście. Prom odchodzi o 22:30, na miejscu jestem ok. 21:00. Wykupuję bilet i ustawiam się w kolejce do paszczy. Oczywiście, paszczy promu. Chwilę stoimy z Hondzią w kolejce, w promieniach zachodzącego Słońca.

























W paszczy, załoga przywiązuje Hondzię pasami, chyba żeby nie uciekła.







































Za chwilę, ustawia się za mną dwóch motocyklistów. Daniel i Damian, którzy mieszkają w Norwegii. Wychodzimy na pokład. Chłopaki mają kajutę, idą do siebie, ja zostaję na ogólnym pokładzie. Jeszcze dwie foty z górnego pokładu.

Jakąś godzinę udaję, że nie chce mi się spać, po godzinie poddaję się. Usypiam w fotelu. Za godzinę otwieram oko i widzę, że większość towarzystwa śpi na podłodze. Nie tracąc wiele czasu, idę w ich ślady i przyjmuję pozycję horyzontalną. Kończyny dolne wreszcie w pełnym wyproście. Jak w tym znanym filmie. Dwie studentki, wracają z imprezy nad ranem do akademika, kładą się spać, a jedna mówi do drugiej:"Ach, moje biedne nogi, nareszcie razem"
Rano budzę się i idę do toalety. W lustrze widzę, że do jednego policzka mam przyklejony kawałek herbatnika, a na drugim mam odbitą podeszwę adidasa, który służył mi za poduszkę. Na szczęście obuwie było dobrej marki, nie było czego się wstydzić.
Schodzę na dół, uwalniam Hondzię z więzów. Za chwilę schodzą Daniel i Damian. Przepuszczamy ciężarówki i wyjeżdżamy z paszczy. Włączam nawigację i ... o, k...wa. Nie mam wgranych map Skandynawii. No, ładny wąż. Papierową mapę zaraz kupię, ale to nie to samo, zwłaszcza w miastach.
Chłopaki mówią, że mieszkają 500 km za Oslo, więc dziś i kawałem jutra możemy polecieć razem. Trochę mi nie po drodze, ale koniec końców przyjmuję ich propozycję, bo obiecują mi, że pokażą mi takie tresy w Norwegii, że sam na pewno ich nie zobaczę. O.K., lecimy razem.
Wyjeżdżamy za miasto. Ja tankuję, Daniel robi porządek w kufrach, a Damian...nic nie robi :-)))



















Za jakiś czas Damian nas wyprzedza, mówi, że spać mu się chce i musi mieć 15 minut dla siebie :-)))






















O.K., lecimy dalej. Po drodze śniadanie, kawa i poszukiwanie mapy. Jeśli myślicie, że w Szwecji można tak sobie dostać co i kiedy się chce, to jesteście w głębokim błędzie. Na stacjach benzynowych po prostu nie ma map. Niestety, to nie Polska. Dojeżdżamy do Goteborga, znajdujemy Media Markt i próbujemy dostać mapę do nawigacji na mikro-SD. Nie ma. To nie Polska. Daniel mówi, że jeśli nie dostaniemy mapy, to pożyczy mi swoją nawigację. Przyjmuję propozycję z wdzięcznością, bo bez GPS-a czuję się jak bez ręki.
Dojeżdżamy nad granicę szwedzko-norweską, która biegnie przez jakąś rzekę czy też fiord, czy też inną wodę.

























Lecimy już przez Norwegię. Pierwsza przeprawa promowa, bo fiordów nie opłaca się omijać drogą. Trzeba je przepłynąć.







































































Powoli zbliża się wieczór, trzeba zacząć rozglądać się za noclegiem. Chłopaki chcą znaleźć hytte. To coś w rodzaju domku kempingowego, z kuchnią, łazienką i łóżkami dla kilku osób. Zajeżdżamy w kilka miejsc, ale jest problem. Jest piątek, piękna pogoda i wszystkie domki są zajęte. Chłopaki nie odpuszczają, i mają rację. Wreszcie, ok. 22:00, w okolicy Haukeliseter, znajdujemy wolną hyttę. Uff, przyjemnie zejść z motocykla, poznosić bagaże i cieszyć się myślą, że problem noclegu rozwiązany.
Oto nasza hytta.

Wiadomo, że po ciężkim dniu, motocykliście należy się relaks i coś na wzmocnienie.

























Następnego dnia zmienia się pogoda. Nie ma już upału, jest wyraźnie chłodniej, niebo zachmurzone i deszcz wisi w powietrzu.

























Śniadanie i lecimy. Zaczyna padać, chwilami nawet intensywnie. Zajeżdżamy do kafejki napić się kawy. Oczywiście, jak to w Norwegii, wszędzie na dachu rośnie trawa. Deszcz nie pada, tylko leje.

O.K., trzeba lecieć dalej. Deszcz, właściwie przestał padać, choć nadal jest pochmurno. Na szczęście jest ciepło.
Daniel i Damian zjeżdżają w jakąś boczną, wąską drogę. Wjeżdżamy w zupełnie niezwykły teren. Coś tak pięknego, rzadko się spotyka. Popatrzcie sami.


Nie można oderwać wzroku od skał, pięknej, surowej roślinności, śniegu leżącego na zboczach. Spędzamy tutaj jeszcze kilka chwil.
Odpalamy i lecimy dalej.
Daniel z Damianem, znajdują kolejną drogę, właściwie dróżkę, której sam bym nie zauważył, jadąc główną drogą. Wjeżdżamy. U podnóża stoi Szwajcar na GS-ie, widać, że niezdecydowany. Nie wie czy ma wjeżdżać, czy nie. Wjeżdża za nami. I znowu fantastyczne, piękne miejsce.

























Niestety, to już ostatnie chwile naszej wspólnej jazdy i naszego spotkania. Chłopaki są już blisko domu, jeszcze parę kilometrów i nasze drogi się rozdzielają.
Jeszcze ostatnie zdjęcia.

























Żegnamy się. Daniel, Damian...bardzo gorąco dziękuję Wam, za radość wspólnie przejechanych kilometrów, za pokazanie mi miejsc, których sam pewnie bym nie zobaczył, za wrażenia, których dzięki Wam doświadczyłem. Do zobaczenia w Polsce.
Jadę już sam w kierunku Lofotów, bo one są celem mojego wyjazdu. Podążam w kierunku drogi E6, która będzie mnie wiodła już do końca mojego pobytu w Norwegii.
Jadę jeszcze lokalną, przepięknie położoną drogą, wzdłuż fiordów.

 Co jakiś czas pojawia się przeprawa promowa.



Nadchodzi wieczór, czas szukać noclegu. Dojeżdżam do Skjolden. Przy samej drodze stoi hotel. Pod hotelem motocykle na belgijskich numerach. Jest O.K. 

Wchodzę, pytam o pokój. Pokój jest, ale restauracja już zamknięta. To nie Polska, że można zjeść kiedy się chce. Pytam recepcjonistkę, czy jest w mieście jakaś restauracja. Jest, ale już zamknięta. Ale mówi mi, że niedaleko stąd mieszkają dwie kobiety, które prowadzą coś w rodzaju kawiarni i restauracji dla miejscowych i jeśli je poproszę, to może coś mi ugotują. Nie ma problemu jadę i znajduję takie coś. Po prostu ciepła, domowa restauracyjka, gdzie schodzą się miejscowi na pogaduszki, zebrania miejscowej społeczności itp.

Rzeczywiście, w środku dwie kobiety. Pytam, czy można coś zjeść. Oczywiście, że można, tylko trzeba poczekać bo one gotują wszystko na zamówienie, nic nie leży, nie czeka aż ktoś przyjdzie. Nie ma sprawy, poczekam. Jedna z pań wskazuje mi stolik. Atmosfera jak w domu. Pamiętacie film "Uczta Bebette"? To właśnie taki klimat.


Pani przynosi świeży obrus, nakrywa stół i pyta mnie co chciałbym zjeść. Mówię, że wszystko jedno, bo wierzę, że norweska kuchnia jest pożywna i zdrowa. Pani uśmiecha się i mówi, że w takim razie ona coś mi wybierze.
Za niedługi czas przynosi mi coś w rodzaju pieczonych roladek z pieczonymi ziemniakami w płatkach, żurawiną i jakąś sałatką, ale nie wiem z czego. Bardzo smaczne, choć jakby bez przypraw. Daniel i Damian, uprzedzali mnie, że norweska kuchnia jest właśnie taka trochę bez wyrazu, choć rzeczywiście bardzo pożywna.
O.K., najedzony, wracam do hotelu. Jeszcze trochę czytam i spać...
Rano jadę dalej. Widoki oszałamiające.

 Jadę dalej. Chcę dzisiaj zobaczyć kilka rzeczy, a pierwszą jest taras widokowy Dalsnibba.
Wciąż górski krajobraz z lodowcem w roli głównej.


Dalsnibba coraz bliżej. Schładza się, ale wciąż jest ciepło. Kolejny przystanek. Wygląda na to, że jadąc w takim tempie, droga na Lofoty zajmie mi ze dwa tygodnie :-)))
Przepiękne białe, delikatne kwiaty.

Pracowicie pnę się drogą na szczytach do Dalsnibby.

Parking na Dalsnibbie.

Widoki rzeczywiście zachwycające, chociaż z drogi są ładniejsze. Niestety, na drodze jest bardzo mało zatok, żeby zrobić zdjęcia. Kilka z nich umieściłem powyżej.
Zjeżdżam już na dół. Pada deszcz, a po drodze jest kilka agrafek.

Lecę dalej. Dzisiaj przede mną jeszcze Geirangefjord i droga trolli. Kilka godzin jazdy i dojeżdżam do słynnej platformy widokowej przy Geirangefjord. Fiord jest tak wielki, że wpływają do niego pełnomorskie statki.



Po prawej stronie zdjęcia widać słynną pokręconą drogę trolli.
A poniżej widok na fiord, właśnie z drogi trolli. Sama droga bardzo ładna, ale ma tylko 11 agrafek. Po tym jak dwukrotnie w ciągu jednego dnia przejechaliśmy z Jolą Stelvio, żadne agrafki, nie robią już na mnie żadnego wrażenia.

Na dzisiaj mam zaplanowaną jeszcze jedną atrakcję dużego kalibru, czyli drogę atlantycką. Jadę dalej, po drodze, oczywiście kolejna przeprawa promowa.

Dopływam na drugi brzeg. Jadę w kierunku drogi atlantyckiej. Wbrew pozorom drogę atlantycką wcale nie jest tak bardzo łatwo odnaleźć. Ma ona tylko 8 km długości i łączy ze sobą dwa miasta Molde i Kristiansund. Jadę. GPS pokazuje mi, że jestem coraz bliżej, ale jakoś nie widzę tych spektakularnych widoków. Pytam stojącego na poboczu motocyklistę. Okazuje się, że przejechałem zjazd na drogę atlantycką, muszę wrócić. Wracam spory kawałek. Odnajduję właściwe miejsce. Jadę. Przede mną trzy Harleye. Pierwszy nieco oddalony. Nagle, jak w najczarniejszym śnie motocyklisty. Widzę w ciągu ułamka sekundy wchodzącą na drogę wielką górę z rogami pod, którą wjeżdża drugi Harley. Łoś dużo większy od konia. Mrożący krew w żyłach dźwięk motocykla walącego się na asfalt. Motocyklista leży, ale rusza się. W ciągu chwili jestem przy nim. Podjeżdża drugi Harley, okazuje się, że to żona leżącego. Para Anglików. Pomagam mu wstać. Odprowadzam go na pobocze. Może chodzić, nie jest źle. Z żoną podnosimy motocykl. Uszkodzony, ale pali. Pytam jak jeszcze mogę im pomóc. Nie chcą żebym wzywał pogotowie, mówi, że dobrze się czuje. Oglądamy motocykl. Poobijany, złamanie lusterko ale da się jechać. Łoś nawet się nie obejrzał, przeszedł drogę i zniknął w krzakach. Mówią, że chwilę posiedzą i jadą dalej. O.K. odjeżdżam. Dojeżdżam do drogi atlantyckiej. Widoki zapierają dech.

Jazda przez mosty...bezcenne doświadczenie. Przejeżdżam, za mostem nawrotka i jeszcze raz. Wiatr taki, że mało za chwilę będziemy mieli z Hondzią wspólną kąpiel w Atlantyku. Adrenalina po samo gardło. Nie mogłem sobie odmówić jeszcze jednego przejazdu.
Wieczór. Trzeba szukać noclegu. Jadę do Kristiansund, tam coś znajdę. Wjeżdżam do miasta. Kręcę się, ale hotelu nie widzę. W końcu jakieś dwie kobiety wskazują mi gdzie mam jechać. O.K., jest hotel, wolny pokój też. Ale restauracja, oczywiście zamknięta. W recepcji mówią mi, gdzie jest dobra restauracja z rybami i owocami morza. Wyruszam na poszukiwania.
Piękne i pięknie położone miasto.

 No i jest restauracja. Rzeczywiście, godna polecenia.




Rano, ruszam dalej. Przysięgam sobie na wszystkie świętości, że jadę prosto na Lofoty i nie zrobię po drodze ani jednego zdjęcia, żeby nie tracić czasu. Widoki niesamowite, ale jadę twardo, nie poddaję się.
W końcu kolejna przeprawa promowa.





O.K., zjeżdżam na ląd i trzeba zatankować. Spotykam norweskich motocyklistów na starych Harleyach. W ogóle, Norwegia to królestwo motocyklistów, w żadnym innym kraju nie widziałem tylu motocyklistów, co tam. A Norwedzy kochają stare motocykle, czym starszy, tym lepiej. Witam się, gadka szmatka, i podejmuję ważną decyzję. Mówię, że biorę pod uwagę jazdę na Nordkapp. Mówią:"Możesz jechać, ale tam nic nie ma. W dodatku, jeśli trafisz na mgłę, a trafisz na bank, to nie zobaczysz nawet, tego czego nie ma" O.K., bez żalu odpuszczam Nordkapp.


Lecę dalej. Okoliczności przyrody, jak widać na obrazku poniżej bardzo piękne.


Lecę dalej do wieczora, już bez marudzenia. Dolatuję do Mo I Rana. Tak śmiesznie miasteczko się nazywa, w którym miałem nocleg. Nocleg, jak nocleg, nic szczególnego.
Rano, lecę dalej. Trochę mgła, trochę wilgoć, ale klimaty w Norwegii niesamowite. Ot, takie sobie impresje po drodze.



I w końcu...wow!!! Dojeżdżam na koło polarne. Nie sposób nie zatrzymać się , podelektować i zdjęć nie porobić.
Niesamowita, surowa, przepiękna roślinność. Krajobraz zupełnie inny niż na południu Norwegii. Popatrzcie sami.

 Na zdjęciu poniżej pomnik poświęcony jakiejś specjalnej jednostce armii czerwonej, która walczyła za kołem polarnym.




W celu zaspokojenia własnej próżności, nie potrafiłem odmówić sobie... :-)))


A poniżej kopczyki z kamieni, układane przez ludzi "na szczęście i żeby tu jeszcze kiedyś wrócić".


No i te niesamowite, zielone przestrzenie...

Czas ruszać dalej. Dzisiaj chcę definitywnie dotrzeć na Lofoty. Pogoda do jazdy idealna. Ciepło, ale nie gorąco i nie pada.
Ostatnia już przeprawa promowa. To już prom na Lofoty. 

Płynę. Wreszcie czuć smak Lofotów. Wreszcie nagroda po długiej podróży.

Zjeżdżam na ląd. Trochę pada, ale z przerwami, nie ma problemu. Najważniejsze, że jest ciepło. Mniej więcej od miejsca na zdjęciu poniżej, rozpoczyna się norweska narodowa trasa na Lofotach. To miejscowość Hanoya.

No i zaczyna się jazda na Lofotach. Nie mam noclegu, ale nie martwię się tym, później się tym zajmę. Na razie po prostu zachwyt...

Lofoty w sierpniu, to królestwo wędkarzy z całego świata.

Kolejne kilometry, kolejne obrazy, kolejne zachwyty...


Poniżej kolejny, norweski most. Na moście wiatr 19m/sek.

Robię zdjęcie i za parę chwil wjeżdżam na most. Wiatr taki, że łeb urywa. Znowu, podobnie jak na drodze atlantyckiej mam wrażenie, że za chwilę będę się kąpał razem z motocyklem. Przejeżdżam. Ależ adrenalina. Za mostem nawrotka, i jeszcze raz... Wiadomo, że motocykliści są jak dzieci ;-)))
Później już na uspokojenie kolejne widoczki.

Zbliża się wieczór. Czas pomyśleć o noclegu. Hoteli żadnych nie ma. Są tylko kempingi, ale hytte wszystkie zajęte. Na jednym z kempingów, właścicielka usiłuje znaleźć mi jakiś nocleg. Dzwoni do wszystkich znajomych, ale nie ma ślepego łóżka. W sierpniu, Lofoty okupują wędkarze z całego świata i jeśli nie masz rezerwacji zrobionej rok wcześniej, możesz zapomnieć o noclegu.
Trochę czuję zmęczenie, ale pies trącał, najwyżej będę całą noc jeździł. Noce w Norwegii są jasne, dam radę. W krzakach nie bardzo da się spać bo wszędzie wilgoć.
Będę się martwił później. Na razie kontynuuje oglądanie widoczków.

Co chwila inna perspektywa, co chwila inny klimat...

O.K., teraz już rzeczywiście robi się wieczór. Czas na poważnie rozejrzeć się za noclegiem. Przy drodze stoją wędkarze, w tle kamper. Pytam czy jest tu jakiś hotel. Mówią, że jedyny hotel o jakim wiedzą jest w Leknes. Pytają czy mam śpiwór. Mówię, że nie mam. Mówią, że wzięli by mnie na noc na podłogę do kampera, ale nie mają nic do spania. Bardzo im dziękuję, ale spróbuję w tym hotelu. Jadę do Leknes. Znowu nie widzę hotelu. W końcu...jest. Best Western Hotel. Ale czy mają pokój ? Jest !!! Hura!, hura!, hura! Facet mówi, że tylko na jedną noc, ale dobre i to. Na więcej mi nie trzeba.
Na zdjęciu poniżej chcę pokazać jak wygląda norweska noc. Zdjęcie zostało zrobione przez okno o godzinie 23:30.

Rano kręcę się jeszcze po Lofotach, chcę nacieszyć ile tylko się da się pięknem, które mnie otacza...

Kolejny most. Wiatr na szczycie taki, że za chwilę kąpiel..Za mostem nawrotka i jeszcze raz :-)))

Opuszczam już Lofoty. Zobaczyłem, co chciałem zobaczyć. Mam nadzieję, że udało mi się pokazać chociaż cząstkę ich piękna.
Teraz już spokojna jazda w kierunku Narwiku. Po drodze, jeszcze kilka impresji. Czy jest gdzieś drugi, tak malowniczy kraj, jak Norwegia ?

Dojeżdżam w okolice Narwiku. To właśnie tutaj miała miejsce słynna batalia z udziałem Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich.

To już ostatnie kilometry w Norwegii. Za niedługi czas przekraczam granicę i wjeżdżam do Szwecji. Ale jeszcze trochę Norwegii.

Za chwilę przejście graniczne. Pożegnanie z Norwegią.

No i już Szwecja. Kraj zupełnie inny, ludzie zupełnie inni, wszystko zupełnie inne, choć pewnie nie mniej interesujące. Ale Szwecja zasługuje na oddzielny wyjazd i oddzielną relację. Jeszcze kilka zdjęć ze Szwecji.
Poniżej tuż po przekroczeniu granicy.

 Lecę dalej. Szwedzkie klimaty, zupełnie inne niż w Norwegii.

Następnego dnia rano, lecę nad Zatokę Botnicką. Po drodze łażą renifery, jak na łące. Przepiękne, ufne, patrzą na ludzi jak na swoich bliskich :-)
O ile w Norwegii nie widziałem ani jednego renifera, o tyle w Szwecji było ich mnóstwo.

I jeszcze ostatnie zdjęcie ze Szwecji. Teraz już bez marudzenia lecę do Ystad. Tęsknię już za Polską.
W końcu dolatuje Ystad. Wykupuje bilet. W polskim terminalu, Ukraińcy, kierowcy TIR-ów robią oborę, bo urzędniczka nie chce zmienić im rezerwacji. Nie są wstanie zajarzyć swoja inteligencją, że w ładowni nie ma miejsc dla ich ciężarówek. Mają bilety na następny dzień i dzisiaj nie mogą płynąć. Awanturują się jak u siebie.
O.K., w końcu odpływamy. Nad ranem jesteśmy w Świnoujściu. I znów, zawsze kiedy wracam, mam ochotę zatańczyć jak wariat z radości, jak Franek Dolas w "Jak rozpętałem II wojnę światową".
Port w Świnoujściu o świcie.

Jeszcze tylko 800 km do Lublina.
Cudowna, wspaniała, surowa, majestatyczna Norwegia. Przejechane 9 637 km. Opony zdarte na łyso. I już za chwilę mógłbym znowu wracać do Norwegii.
Na koniec jeszcze moja trasa.


No i tym razem rzeczywiście na koniec film.

 
A miały być Cyklady :-)))))