wtorek, 7 lipca 2015

Wschodnie pogranicze, cz. 4. Podlasie.

Na czym, to ja skończyłem moją ostatnią opowieść z pogranicza ? Acha, na wyjebce pod Wierszalinem. Oczywiście, nic nie jest bez przyczyny, wszystko przez tę wiedźmę, co to w lesie mieszka i widać było, że jej nie podszedłem. No, nic, szlag jej na monogram, jeszcze tam wrócę i zobaczę ten Wierszalin, żebym miał tam konną furmanką wjechać.
O.K. zamek od kufra wymieniony, wracam na pogranicze.
Jadę. Po drodze Sarnaki ze swoim bardzo znanym pomnikiem, poświęconym partyzantom z A.K., którzy przejęli niemiecką rakietę V2.





































Historia akcji opisana jest na stosownej tablicy informacyjnej.


















Sarnaki, prowincjonalne, spokojne miasteczko...




Jadę spokojnie, spacerowym tempem.
W Kopnej Górze, wstępuję na cmentarz, pokłonić się duchom powstańców z 1831 roku. Piękne miejsce, niesamowity klimat, nastrój...Ech, nie o takiej Polsce marzyli ci ludzie, nie za taką Polskę umierali.















































































































































A w pobliżu cmentarza, szaleństwo lata, zieleni, światła, zapachów...






































Dojeżdżam do Kruszynian, tuż na południe od Krynek, bo tam ostatnio skończyłem. Kruszyniany to wioska, w której Jan III Sobieski osiedlił Tatarów po słynnym buncie Lipków. W wiosce mieszka jeszcze pięć rodzin tatarskich. Mają swój meczet, swoją tatarską knajpę, chyba nawet dwie...Żyć nie umierać. Swój cmentarz też mają, jakby co...Muzułmański, oczywiście...
Zajeżdżam do Kruszynian późnym popołudniem, właściwie wieczorem, choć widno jeszcze. Znajduję sobie nocleg w "Dworku Pod Lipami", kilka kroków od meczetu. Szybka kąpiel i idę zwiedzać. Przepiękne, żółtawe, miękkie światło, idealne do zdjęć.






























































W środku, tatarski przewodnik, Dżamil (też motocyklista, kawasaki vulcan 1600), opowiada mi o życiu Tatarów, o zasadach religii muzułmańskiej, o relacjach z sąsiadami chrześcijanami. No, i pokazuje mi meczet. Piękny, wschodni wystrój.














































































































Po obejrzeniu meczetu, idę zobaczyć mizar, muzułmański cmentarz. Całkiem inny, niż chrześcijańskie cmentarze. Nagrobki, od starych, kamiennych, pisanych cyrlicą, po najnowsze, bo mizar w Kruszynianach jest wciąż czynny. Kiedy Tatar umrze pod Szczecinem, chowają go albo w Kruszynianach, albo w Bohonikach. Dwa kamienie nagrobne, jeden od strony głowy, drugi w nogach. Napisy na tablicach nagrobnych są z tyłu, tak, żeby anioł, kiedy przychodzi po duszę zmarłego, widział od razu, kto jest pochowany. A przychodzi zawsze od strony głowy...










































































































































































Piękny, stary cmentarz. Ileż historii mogły by opowiedzieć duchy spoczywających tutaj Tatarów. Niesamowite miejsce, ale czas już powoli wracać. Głodny już się zrobiłem. Idę do "Tatarskiej Jurty", ale późno już jest, kuchnia nieczynna. I piwa nie mają...
W takim razie, jeszcze pamiątkowe, symboliczne zdjęcie...






































Wracam do "Dworku Pod Lipami". Może uda się jeszcze coś zjeść i piwko dostać..
Po drodze ładne, podlaskie domy. Na pierwszym z nich, piękny cień bocianiego gniazda.






































Krótki spacer i docieram do "Dworku".






































Tutaj też kuchnia już nieczynna, ale pani Kasia, właścicielka "Dworku", gotuje mi pyszne, niezapomniane pierogi z truskawkami i z miętą. Ech, gdybyście poznali ich smak...I do tego piwko dla specjalnych gości...
Następnego dnia, zrywam się o dziewiątej i lecę dalej. Lecę do Puchłów, żeby obejrzeć cerkiew. Po drodze, jak to na Podlasiu, stare, chylące się chaty. Niektóre opuszczone, z niektórych, ludzie z miasta robią sobie letniskowe domki. Najpiękniejsze są te autentyczne, nienaruszone bezguściem ich nowych właścicieli. Pod oknami zdziczałe kwiaty, sadzone i pielęgnowane troskliwą ręką ludzi, których już nie ma...






























































Dolatuję do Puchłów. Piękna błękitna cerkiew wśród drzew. Przed cerkwią stoi tablica informacyjna, poświęcona historii cerkwi i tutejszej prawosławnej parafii.





































































































Cerkiew jest zamknięta, ale wiem skądinąd, że pukajcie, a będzie wam otworzone. Idę na plebanię, pogadać z księdzem. Księdza nie ma, ale jakaś miła pani, mówi, że otworzy...Super. Wchodzę i widok dech zapiera...













































































































Koło cerkwi rośnie piękna lipa, a tuż obok jest coś w rodzaju kapliczki.










































































O.K. Naoglądałem się piękności cerkwi, ile wlazło. Czas lecieć dalej, do Białowieży. Dojeżdżam spokojnie, w skwarze takim, że muszę zdjąć kurtkę bo nie sposób jechać. Plan mam taki, żeby dojechać na miejsce, znaleźć sobie nocleg i wyruszyć na zwiedzanie. Tak też i zrobiłem.
Najpierw przelatuję koło kultowej restauracji "Carska". Znajduje się ona w budynku dawnego dworca kolejowego, który został gruntownie odnowiony, a w restauracji podają bardzo wyszukane dania rosyjskiej kuchni.
 Z tyłu, po drugiej stronie restauracji, jest niewielki skansen kolejowy, ale nie chciało mi się go już oglądać, bo strasznie gorąco było, a i raz już go widziałem. Jeśli chcecie go zobaczyć, to proszę bardzo: http://harleyman-harleyman.blogspot.com/2012/05/biaowieza-carska-zubry-i-tarpany.html
Jadę do centrum zobaczyć wzgórze zamkowe i to, co na nim zostało z dawnej carskiej zabudowy.
Stawiam motocykl na parkingu i ruszam na zwiedzanie. Pierwszym budynkiem, który rzuca się w oczy, to obecna poczta. Kiedyś dom jegierski dla strzelców carskich, a w czasie II wojny, siedziba miejscowego gestapo, gdzie niemcy torturowali i mordowali Polaków.





















Tuż obok jest cerkiew p.w. św. Mikołaja Cudotwórcy. Cerkiew jest w remoncie i była zamknięta, wnętrza nie widziałem, a jest tam podobno fantastyczny ikonostas, zrobiony z chińskiej porcelany. Trudno, będę miał pretekst, żeby wrócić.






































Jest już popołudnie, żar leje się z nieba, ale idę jeszcze na wzgórze zamkowe, na którym znajduje się park pałacowy. Pałac carski już nie istnieje, ale pozostało jeszcze kilka budynków i brama wjazdowa, które kiedyś tworzyły wspólny kompleks architektoniczny.
Historii wzgórza i parku pałacowego nie będę opisywał, bo musiałbym książkę przepisać, a jak ktoś będzie tym zainteresowany, to znajdzie ją w internecie.
Zaczynam zwiedzanie od strony runku, pierwszy budynek na jaki trafiam, to jakiś koszmarny, nowoczesny moloch, w którym mieści się muzeum, knajpa i pokoje gościnne. Widok tego czegoś, może odstraszyć każdego człowieka dobrej woli.

























A żar wciąż leje się z nieba. Kontrasty w oświetleniu są takie, że nie sposób zrobić sensowego zdjęcia. No, ale lepsze taki, niż żadne.
Tuż przy molochu rosną stare drzewa. Dęby, wejmutka, coś jeszcze..





























































I, oczywiście, stosowna tablica informacyjna.






































Idę dalej, oglądam ocalałe budynki. Brama, dom marszałkowski, stajnie. Całość jakaś taka, nie specjalna. Wrażenie takie sobie. Z historycznego punktu widzenia na pewno ciekawe obiekty, ale ja po pierwsze nie jestem historykiem, a po drugie jest tak gorąco, że odbiera całą radość zwiedzania i jedyna rzecz, o jakiej marzę, to zimne piwo.































































































W okolicy wzgórza pałacowego jest kilka starych domów, które dodają uroku miejscu.









































































O.K. Dosyć zwiedzania na dzisiaj. Nie mam weny, jestem zmęczony, jest za gorąco i chcę napić się piwa. Wracam do hotelu, kąpiel, wczesna kolacja, piwo, relaks i w ogóle...
Następnego dnia rano lecę do Werstoku zobaczyć cerkiew. Znowu cerkiew ? Tak, bo Podlasie, to cerkwie. Takich cerkwi nie ma nigdzie. Piękne, zadbane, każda z nich to oddzielna historia.
Przed cerkwią, tablica z historią życia i śmierci księdza Jerzego Stepaniuka, zamordowanego przez ruskich barbarzyńców spod czerwonej gwiazdy.





























































A wokół cerkwi, prawosławnym zwyczajem krzyże.






















































Lecę do Zubacz. W Zubaczach jest podobno ładna cerkiew i wesoły prawosławny cmentarz. Faktycznie, wjeżdżam do Zubacz i na skraju wsi po prawej stronie jest cmentarz. I rzeczywiście inny, niż wszystkie. Dotychczas, kolorowy cmentarz widziałem tylko w Sapancie w Rumunii. W Zubaczach dominuje kolor błękitny i zielony, krzyże przystrojone są kolorowymi kokardami.




























































































Opuszczam już wesoły cmentarz i jadę zobaczyć cerkiew. No, i jest, ale coś się chyba, komuś pozajączkowało. Może ta cerkiew i stara, ale odnowiona jest tak, że wygląda jak nowa. W środku nie byłem, bo zamknięta była.

























Ale, żeby nie było, że na Podlasiu są tylko cerkwie, to proszę bardzo, lecę do Tokar. W Tokarach jest katolicki kościół z 1935 roku, swoim stylem architektonicznym, nawiązujący do kościołów z Podkarpacia. I historia kościoła i parafii, jak zwykle na stosownej tablicy. Kościół był remontowany, ale, o dziwo był otwarty. Przepiękny w środku.













































































































Jadę teraz do Koterki, obejrzeć cerkiew. A po drodze, znowu stare, piękne chaty. W ogóle, Podlasie to stare, piękne chaty, Są właściwie w każdej wsi. Często pięknie zdobione, choć, z ich dawnej urody, nie zostały już nawet ślady. Najbardziej wzruszające są firanki w oknach. Wciąż wiszą, choć nikt już tam nie mieszka...





































A, więc, jadę do Koterki. W Koterce, oczywiście jest cerkiew, podobno nie byle jakiej urody. Po drodze łapie mnie Straż Graniczna na motocyklach. Robimy deal. Oni odprowadzają mnie do cerkwi, a ja na miejscu daję im dokumenty do sprawdzenia, bo cerkiew jest nad sama granicą, wiadomo, i czujność pograniczników jest większa.
Cerkiew, rzeczywiście urody niezwykłej. I położenie fantastyczne.





























































Obok cerkwi, studnia z wodą z cudownego źródełka.

























Z Kotarki lecę do Grabarki na górę krzyży. Grabarka, to dla ludności prawosławnej,miejsce pielgrzymek, jak Częstochowa dla katolików. Miejsce zaiste niezwykłe. Nastrój i klimat jak nigdzie indziej. Na szczycie góry jest cerkiew, otoczona tysiącami krzyży, przyniesionymi przez wiernych na różne intencje. Wiele z nich, obwiązanych jest kolorowymi wstążkami,zgodnie z prawosławnym zwyczajem, naśladującym obwiązanie Jezusa na krzyżu, przez Maryję, kolorową tkaniną. Największe święto na Grabarce jest 19 sierpnia, odpust św. Spasa. Przyjeżdżają nie tylko prawosławni, także katolicy, a od jakiegoś czasu, nawet protestanci.
W Grabarce poznałem Rafała, bardzo sympatycznego katolickiego księdza, a w cerkwi, prawosławny ksiądz dał mi święty olejek na bolącą nogę. Bo jak wiadomo, prawdziwi motocykliści jeżdżą, niezależnie od tego czy noga boli, czy nie boli. Mnie akurat bolała.
Proszę bardzo, kilka zdjęć. Na początek studnia z wodą, również z cudownego źródełka.






































Idę już na górę. Po drodze piękne, niebieskie kwiaty.






































Las krzyży. Każdy z nich, to ludzki los, ludzka prośba zanoszona do Boga, bo ludzie są już bezradni. Na szczycie góry cerkiew. Wewnątrz nie wolno robić zdjęć, ale ksiądz mi pozwolił, więc macie okazję zobaczyć cerkiew i w środku.




















































































































































































Znakomicie odpocząłem na Świętej Górze. Cień robi swoje, pomimo upału. Czas jechać dalej. To już ostatnie kilometry mojej włóczęgi po wschodnim pograniczu.
Jadę jeszcze do Niemirowa zobaczyć kościół. Po drodze, w Mielniku widzę cerkiew. Zatrzymuję się, żeby ją obejrzeć, ale trudno dopatrzyć się w niej jakiejś urody. Przypomina betonowy bunkier z pięcioma kopułami. W tej cerkwii, modlił się podobno kniaź Wasylko Romanowicz.








































































Na pobliskim cmentarzu prawosławnym, jest drewniana, o wiele ładniejsza cerkiew p.w. Opieki Matki Bożej. To jest stara cerkiew z 1777 roku.

























Lecę już do Niemirowa, zobaczyć piękny klasycystyczny kościół p.w. św. Stanisława Biskupa. Rzeczywiście kościół ładny, ale niestety, zamknięty. A podobno w środku jest piękny. Trudno, będę miał pretekst, żeby jeszcze tu wrócić.










































































I to już jest prawie koniec tej opowieści. Prawie, bo jestem 50 km od stadniny w Janowie Podlaskim.
Jadę spacerowym tempem. Po drodze widzę piękny motyw, tak typowy dla Podlasia. Samotny krzyż przy drodze, na tle łanów dojrzewającego zboża.






































W stadninie byłem tam wiele razy, ale nie sposób nie wstąpić znowu, zwłaszcza będąc tak blisko. Przyjeżdżam ok. 16:30. Stawiam motocykl przed stajnią czołową, chcę zrobić zdjęcie.




























Jeden z pracowników, mówi mi, że mam piękny motocykl. Dziękuję i mówię, że piszę w internecie coś w rodzaju małego przewodnika po wschodnim pograniczy dla kolegów motocyklistów. Słyszę na to:"Jeśli tak, to niech pan poczeka. Ja też chciałbym coś zrobić dla motocyklistów. zaraz będę pędził konie z łąki do stajni. Niech pan to zobaczy i niech pan o tym napisze"
Wsiadł na rower i pojechał. Za kilka minut, przez alejki stadniny pędzą konie. Piękna pędzących w stadzie koni, nie da się opisać. Nie da się opisać rozwianych grzyw, końskich oddechów, rżenia, tupotu kopyt. Ktoś, kto tego nie widział, jest biedniejszy o przeżycie, którego nigdy by nie zapomniał. Popatrzcie na to.







































































Ech, gdyście tu byli...Nie chcielibyście wyjeżdżać. Ja też nie chciałem. Ale wrócę tu jeszcze.
I na tym kończy się ta opowieść o wschodnim pograniczu. A za niedługi czas, znowu odpalę i znowu pojadę. I znowu będzie dla was opowieść.