Umberto Eco. "Imię Róży"
Imię Róży", klasztor w Melku. Tak, to właśnie tutaj, Adso spisywał przypadki swojego życia, a właściwie historię ze swojej młodości. Umberto Eco napisał książkę absolutnie niezwykłą. A Jean-Jacques Annaud zrobił z tego doskonały film. Oczywiście, jak w większości przypadków bywa, film, nawet nie zbliża się klasą do książki, ale i tak jest doskonały. Znam tylko dwa przypadki, kiedy film przerósł literacki pierwowzór. Jeden to "Kariera Nikodema Dyzmy", świetna parodia na umysłową tępotę, bufonadę i prostactwo Piłsudskiego. Drugi przypadek, to "Noce i dnie". Przeczytanie tej książki, każdy ksiądz mógłby zadawać na spowiedzi jako pokutę za najcięższe grzechy, a Antaczak zrobił z niej film, który mogę oglądać w nieskończoność.
Cóż mi pozostało? Trzeba jechać do Austrii, zobaczyć Melk. Historii opactwa w Melku nie będę opisywał, bo to blog motocyklisty, a nie historyka, ale jeśli ktoś jest jej ciekawy, to wklejam linka do Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Opactwo_Benedyktyn%C3%B3w_w_Melku
Umawiamy się z Markiem, że lecimy razem. Do programu włączamy jeszcze wypad na Grossglockner.
Spotykamy się w czwartek rano na stacji benzynowej.
Pogoda piękna. Radość z wyjazdu ogromna. Odpalamy i startujemy. Jedziemy przez Słowację. Planujemy dojechać ile się da za Melk, następnego dnia Grossglockner i powrót do Melku, następnego dnia zwiedzanie opactwa i wyjazd do domu.
Droga piękna i bezproblemowa. Po kilku godzinach dojeżdżamy do przejścia w Barwinku. Kupujemy winiety na Austrię, na Słowację dla motocykli nie są potrzebne.
Drogi przez Słowację nie ma co opisywać, każdy ją zna. Raz po prawej, raz po lewej pojawiają się zamki na szczytach. Trzeba będzie kiedyś bliżej im się przyjrzeć, wyglądają zachęcająco. Piękna dolina Popradu. Sporo robót drogowych, w kilku miejscach ruch wahadłowy, tracimy sporo czasu. Nie robię zdjęć, nie za bardzo jest kiedy, chcemy dojechać jak najdalej.
Tankowanie i okazja do zdjęcia, przynajmniej jednego..
Dojeżdżamy do Bratysławy o zmierzchu, przekraczamy granicę i jedziemy w stronę Wiednia. Pod Wiedniem pada mi GPS (Lark 35 AT z automapą), ale po kilku próbach, powtórnie daje się uruchomić. Niestety za chwilę znowu pada. Coś mu odbiło. Co go uruchomię, to za kilka minut sam się wyłącza. W końcu daje się uruchomić i na razie działa. GPS, zamiast ominąć Wiedeń, wpuszcza nas do centrum. Modlę się tylko, żeby nie padł mi w centrum miasta. Na szczęście udało się przejechać. Tracimy trochę czasu ale zobaczyć Wiedeń w nocy...bezcenne. (Następnego dnia GPS sam się nareperował i działa do dzisiaj)
Wyjeżdżamy znowu na autostradę ale jest już praktycznie późna noc. Postanawiamy, że dojedziemy do Melku (70km od Wiednia) i szukamy już noclegu. Melk okazuje się całkiem sporym, rozciągniętym miasteczkiem. Trochę błądzimy zanim trafiamy do hotelu w samym rynku. Jak nie było hotelu, to nie było, jak są to od razu trzy w jednym miejscu.
Rozpakowujemy się, kąpiel, piwo i o 1-ej idziemy spać.
Rano, pogoda ładna, widok z okna piękny, samopoczucie dobre, nic tylko cieszyć się życiem.
Widok z okna na rynek w Melku.
Śniadanie w hotelowej restauracji w towarzystwie Holendrów, którzy sprawiają wrażenie dynamitem od pługa oderwanych, i nawet nie uznają za stosowne powiedzieć "dzień dobry" wchodząc do restauracji.
Jeszcze fota na parkingu i ruszamy na podbój Grossglockner.
Po drodze tankowanie. Na stacji tabuny Austriaków urodzonych w Istambule i Bombaju...
Zgodnie z moją zasadą, po przejechaniu każdych 100km, robimy 10 min. przerwy. Sprawdziła się ona na wszystkich moich wyjazdach, pozwala na przejechanie 1000km bez zmęczenia i nienawiści do motocykla na drugi dzień.
Na parkingu, motocykle wzbudzają zainteresowanie...
Odpalamy i jedziemy. No i... zaczyna się.Zaczyna lekko padać, ale ja już wiem co to znaczy. Przerabiałem to już dwa razy na poprzednich wyjazdach. W Austrii, zwłaszcza, w alpejskiej części nie ma prawa normalnie padać deszcz. Tam musi lać jak z cebra. I nawet jeśli jeszcze nie leje, to za chwilę będzie lać...
Zjazd na najbliższy parking i przebieramy się w przeciwdeszczowe ubrania. Przy okazji poznajemy dwie Rumunki na motocyklach, które jadą do Niemiec. Gadka szmatka, jak to między motocyklistami. Dziewczyny pytają nas dokąd jedziemy. My, że na Gloka. Dziewczyny mówią, że były o tej porze w ubiegłym roku ale był zamknięty przejazd bo śnieg leżał na drodze. Ja się wycwaniłem i wcześniej napisałem maila z Polski czy jest otwarte. Jest otwarte.
Dziewczyny już się przebrały, odpalają i rura. My jeszcze chwilkę zostajemy, w nadziei, że może cudem przestanie padać ale cud nie nastąpił. Odpalamy i lecimy dalej.
Tuż za zjazdem z autostrady w kierunku Bruck an der Grossglockner Hochalpestrasse jest długi tunel. Wjeżdżamy w tunel, ja jadę pierwszy, Marek bezpośrednio za mną. Wyjeżdżam z tunelu, Marka nie ma. Zatrzymuję się na poboczu i czekam. Marka nie ma. Za chwilę dzwoni telefon. Marek mówi, że stoi w tunelu i świeci mu się kontrolka smarowania. Shit, zawracam i wjeżdżam w tunel od drugiej strony. Mijam Marka ale nie mogę do niego podjechać, bo stoi we wnęce na przeciwnym pasie. Wyjeżdżam z tunelu i najeżdżam na stację benzynową. Jest jak znalazł, bo pewnie trzeba kupić Markowi olej. Dzwonię do Marka, ale nie odbiera. Nie wiem, ile oleju mam kupić. Dzwonię do Polski. Człowiek obeznany w temacie mówi mi, że do Kawasaki wchodzą prawie 4 litry. Robię niezbędny zakup. Pakuję olej do kufra, dzwoni Marek. Mówię mu, że mam już dla niego olej. Marek mówi, że oleju nie brakuje i, że wyjechał już z tunelu, i że chyba czujnik od kontrolki zalała woda i dlatego się świeci. No dobra, oleju wystarczy mi na naleśniki, sałatki, śledzika, do kosiarki i wszystkiego innego na kilka lat. Marek mówi, że wyjechał z tunelu, i czeka na mnie w zatoce na drodze. Ok., nie jest źle. Podjeżdżam, Marek mówi, że jedziemy dalej, a olej weźmie ode mnie, będzie miał na wymianę. Super, lecimy dalej, deszcz leje i coraz zimniej się robi.
Dojeżdżamy do bramek wjazdowych na Gloka. Zatrzymujemy się, żeby wyjąć portfele. W tym celu postanawiam postawić motocykl na bocznej stopce. Z nieba lecą strumienie wody, wszystko jest mokre i śliskie. Nagle but ześlizguje mi się po stopce, stopka się nie otwiera, a przechylony motocykl w ciągu sekundy leży na asfalcie, oczywiście, razem ze mną dla towarzystwa.
Podnosimy z Markiem motocykl, na szczęście, nie ma nawet rysy. Mnie lekko bolą palce u lewej ręki ale ból jest lekki i generalnie nic się nie dzieje. Dzisiaj już mam palce zdrowe.
Podchodzę do bramki i daję facetowi kartę żeby zapłacić za bilet. Facet patrzy na mnie jak na Marsjanina i pyta się po co daję mu kartę. Mówię, że chcę zapłacić za bilety. Widzę, że gość nie wie czy ma się śmiać czy płakać. W końcu spoważniał i urzędowym tonem informuje mnie, żebym zapomniał o Gloku i dzisiaj nigdzie nas nie wpuści. Bierze za telefon i dzwoni na górę, żeby zapytać jaka jest tam pogoda.W tej chwili na górze leje deszcz, pada grad, a za godzinę ma spaść śnieg. Rozmawiamy z Markiem co robić dalej, czy odpuszczamy, czy naciskać na faceta żeby nas wpuścił. Odpuszczamy, nie chcemy kusić losu.
Zastanawiam się, jak napisać to, co sobie myślałem na temat pogody, żeby nie nadużywać na blogu słów powszechnie uważanych za wulgarne.
Pamiętacie jak w "Pięknych dwudziestoletnich", Marek Hłasko pisał, że wysłał kiedyś próbkę swojej prozy do Bohdana Czeszki, żeby ten ją przeczytał i ocenił ? Czeszko odpisał mu mniej więcej, że proza jest nie za bardzo, a szczególnie, za dużo używa przekleństw i wulgaryzmów.
Za jakiś czas Hłasko spotkał się z Czeszką osobiście. Siedzą w knajpie, do stolika podchodzi kelnerka i pyta co podać. A Czeszko mówi: "Pani mi przyniesie tej w d...pę j...nej wody bo jestem sp...ny jak k...wa".
No to ja właśnie mniej więcej podobnie myślałem sobie na temat austriackiej pogody.
Na zdjęciu poniżej widać jak leje deszcz i jesteśmy już po odprawie na bramce.
No i co? Ano jajco. Wracamy, nieutuleni w żalu. Po drodze jakaś szybka bułka z jogurtem i lecimy w stronę Melku. Po drodze mokro, ślisko i zimno. Strumienie wody z ciężarówek. Około 40 km od Melku, Marek zjeżdża na pobocze, ja za nim. Marka motocykl nie chce dalej jechać. Gaśnie i nie chce odpalić. Okazuje się, że woda zalała autoalarm, immobiliser i rozłączyła zapłon. Po dłuższej chwili Markowi udaje się uruchomić silnik. Przemoczeni i zziębnięci dojeżdżamy do Melku. W hotelu kolacja, lufa koniaku, i odzyskuję utraconą kondycję.
Jeśli myślicie, że tak łatwo odpuściliśmy Gloka, to jesteście w błędzie. Następnego dnia rano prosimy właściciela hotelu, żeby zadzwonił na Gloka i zapytał jak jest pogoda. Jeśli nie pada, to jedziemy jeszcze raz. 300 km w jedną stronę przelecimy bez mrugnięcia okiem. Dzwoni, ale niestety, wiadomości nie są dobre. Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, spadł śnieg. Motocyklistów nie wpuszczą.
Oszczędzę wam czytania drugi raz opowieści o prozie Hłaski.
W tej sytuacji idziemy zwiedzać opactwo Benedyktynów. Nadszedł czas, żeby poczuć klimat "Imienia Róży"
Przechodzimy jasnymi, czystymi uliczkami starego miasta.
Dochodzimy do bram opactwa. Gmach jest imponującej wielkości. Zwiedza się w zasadzie cztery elementy: Muzeum przyklasztorne, słynną bibliotekę, kościół i przyklasztorne ogrody.
Pierwszą częścią, którą się zwiedza jest bardzo nowoczesne, multimedialne muzeum. Kilka zdjęć...
Z muzeum przechodzi się do hallu, który jest "przedsionkiem" do biblioteki.
A oto hall.
Poniżej panorama Melku z tarasu biblioteki i kościoła.
Z tarasu przechodzi się do biblioteki. Niestety, w bibliotece nie wolno robić zdjęć, więc nie mam swoich, ale na końcu posta umieszczę linka do zdjęć opactwa, zamieszczonych w internecie, w tym również z biblioteki. A biblioteka klasztorna to coś, co zapiera dech swoją potęgą.Ktoś zamieścił w niej napis, który mniej więcej brzmi: "Tutaj spotykają się wszystkie myśli i marzenia, jakie wymyślili ludzie".
Nie mam dobrego zdjęcia z zewnątrz, więc nie będę wklejał byle czego, ale wnętrze, to coś zupełnie niezwykłego. Po prostu barok, jak mało gdzie spotykany :-)))
Poniżej ołtarz św. Michała.
Poniżej słynna klatka schodowa.
Pełni wrażeń, wychodzimy już na zewnątrz. Jeszcze zdjęcie pod fontanną i idziemy zwiedzać ogrody.
Oczywiście, pada deszcz i zwiedzanie ogrodów nie ma połowy tego uroku, co w słoneczny dzień. Kręcimy się trochę "po okolicy", robimy kilka zdjęć, ale ciągnie już nas w drogę.
Czas wracać, schodzimy już do motocykli, które stoją na hotelowym parkingu, tuż u podnóża klasztoru.
Wracamy do hotelu, przebieramy się w motocyklowe ciuchy i odpalmy. Mój odpala, a Marka niestety nie daje oznak życia. Klęska zupełna. Pada deszcz, hotel nie ma garażu, żeby w suchym pomieszczeniu spróbować naprawić motocykl. Klniemy w żywy kamień. Marek rozkłada motocykl. To znowu odezwał się problem z alarmem. Marek postanawia ominąć alarm, ale jest on tak dziwnie wpięty, że nie można dojść ładu z przewodami. Wykonuje telefon do Polski, do specjalisty od alarmów. Chwilę trwa konsultacja ale, niestety problem jest dalej. Wreszcie, Marek przecina jakieś przewody, wywala alarm zupełnie i próbuje połączyć ze sobą właściwe przewody żeby zamknąć obwód. Wciąż bez sukcesu, a ja już zastanawiam się co dalej robić, jeśli nie uruchomimy Marka motocykla. Ale nagle..jest !!! Kontrolki się palą, a silnik bez problemu startuje.
Super. Około 14-tej wyruszamy w drogę powrotną.
Przejeżdżamy przez Wiedeń.
Tym razem jedziemy przez Czechy od strony Brna, lecimy w kierunku Ostravy i Śląska. Gdzieś po drodze szybka bułka z kawałkiem kiełbasy i lecimy dalej. Dajemy w palnik bo chcemy jeszcze dzisiaj wjechać do Polski.
Udaje się.Granicę przekraczamy wieczorem i lecimy w stronę Katowic. Szukamy po drodze jakiegoś hotelu, ale nic nie ma. Spotykamy jakiś zajad w lesie, ale nie ma miejsc. Obok jakiś hotel, ale też nie ma miejsc. Shit, jest noc, zimno 13 st., leje deszcz i nie ma gdzie spać. Lecimy dalej. Wreszcie ok. 40 km przed Częstochową znajdujemy jakiś zajazd, w którym są wolne pokoje. Kładziemy się spać koło północy.
Rano odpalamy i już spokojna jazda. Pod Zwoleniem tankujemy, a za chwilę podjeżdża grupa motocyklistów. Zdejmują kaski i gęby wszystkim się śmieją. Toż to nasi koledzy z Lublina. Wracają z Izi Meeting. Wspólna fota.
Chłopaki odjeżdżają przed nami, ale my też za kilka minut startujemy. Koło Puław, wreszcie robi się cieplej i świeci Słońce. To już ostatnie kilometry. W końcu dojeżdżam do domu. Ależ radość, znowu widzieć swoich bliskich.
A wyjazd? Trudny, w bardzo ciężkich warunkach, ale nie oddałbym z niego nawet minuty.
Na koniec wklejam wam link do zdjęć opactwa Benedyktynów w Melku, które lepiej niż moje, oddają potęgę, chwałę i piękno tego miejsca: https://www.google.pl/search?q=melk+abbey&client=firefox-a&hs=lww&rls=org.mozilla:pl:official&channel=fflb&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=styPUdaKB8LJtQadwoCgDA&ved=0CDIQsAQ&biw=1280&bih=639#imgrc=_