Mieliśmy lecieć dzisiaj do Łańcuta obejrzeć zamek i storczykarnię ale nie polecieliśmy bo przed południem padał deszcz a po południu było już za późno. Wszystkich znawców tematu, którzy twierdzą, że nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani motocykliści uprzejmie informuję, że mam na ten temat własne zdanie, zgoła inne niż przytoczona mądrość.
A więc była zła pogoda i dlatego nie pojechaliśmy do Łańcuta tylko do Kozłówki.
W Kozłówce jest przepiękny barokowy pałac, siedziba ordynacji Zamoyskich.
Pałac w Kozłówce zajął pierwsze miejsce w konkursie National Geographic "7 Nowych Cudów Polski".
Link do strony Kozłówki, jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej: http://www.muzeumzamoyskich.pl/aktualnosci
No i tradycyjnie kilka zdjęć;
sobota, 25 sierpnia 2012
piątek, 17 sierpnia 2012
Neuschwanstein & Stelvio 2012
Pamiętacie moją alpejską opowieść niedokończoną z ubiegłego roku? Jak pogrzebiecie w archiwum bloga to ją odnajdziecie. Obiecałem wam, że kiedyś tę opowieść dokończę i właśnie nadszedł ten czas. Miałem dokończyć opowieść o zamku Szalonego Ludwika w Niemczech czyli Neuchwanstein a w ramach bonusu dorzucam jeszcze opowieść o włoskiej przełęczy dla zuchwałych czyli Stelvio. Umówiliśmy się z Pawłem i Elą z DoctoRRiders w hotelu w Zgorzelcu. Paweł z Elą lecą z Wielkopolski, my z Lubelszczyzny więc Zgorzelec był najbardziej dogodnym miejscem na spotkanie. Jest poniedziałek, 6 sierpnia, startujemy ok. 7:30. Pogoda piękna. Lecimy przez Radom, Piotrków, Częstochowę, Opole. Późnym popołudniem przyjeżdżamy do celu. Spotkanie z Pawłem i Elą.
Przywitanie, szybka toaleta i idziemy na kolację do włoskiej restauracji.
Po kolacji przechodzimy na niemiecką stronę, idziemy na spacer do Goerlitz. Wrażenie fantastyczne. Wieczór ale niezwykle nastrojowo oświetlone stare miasto. Piękna architektura, zadbane, wspaniale ozdobione elewacje domów. Wszędzie czysto i schludnie.
Kilka zdjęć z Goerlitz.
Następnego dnia rano ruszamy w kierunku Neuschwanstein. Do zamku można dostać się z jednej z dwóch miejscowości Fuessen albo Schwangau. Nocleg mamy zarezerwowany w pobliskiej wiosce Hopferau. Przed nami około 700 km. Lecimy niemieckimi autostradami, generalnie bezproblemowymi ale i tam zdarzają się gigantyczne korki, których doświadczyliśmy w drodze powrotnej.
Po drodze nie ma co pokazywać. Z żelazną konsekwencją przestrzegamy zasady, że co 100 km robimy 10 min. przerwy. Albo wkleję jakieś zdjęcia z drogi, żeby nie było, że np. przyciągnęliśmy motocykle na lawetach a później trąbiliśmy wszem i wobec, że byliśmy motocyklem za granicą. Bo znam i takich "motocyklistów" :-))))
Dojeżdżamy do Hopferau. Na miejscu spotykamy się z Rodem, który przyjechał do nas samochodem z rodziną na jeden dzień ale cieszymy się tak czy tak. Miło spotkać się z Doctorsami nawet samochodem i na jeden dzień.
Wieczorem kolacja i wręczam wszystkim blachy.
Rano wyjeżdżamy pod zamek. Dojeżdżamy do Fuessen i nie chcę wierzyć własnym oczom. Cały zamek opakowany jest w folie budowlane. Jakiś remont. Nie widać nic z bajkowej fasady. Shit, shit, shit !!! To było największe rozczarowanie wyjazdu. A dzień przed wyjazdem byłem na stronie Neuschwanstein i jednym słowem nie było wspomniane, że robią remont i, że zamek nie jest widoczny z zewnątrz. Połowa ludzi pewnie by nie przyjechała.
Wyglądał tak.
A powinien wyglądać jak na makiecie.
No, trudno. Dobrze, że chociaż wnętrze jest udostępnione do zwiedzania. Jedziemy na parking. Stoi sporo motocykli z całej Europy. Brytyjczycy, Skandynawowie, Niemcy, Włosi, o nas nawet nie wspominam :-)))
Idziemy po bilety. Kolejka większa jak w Polsce za komuny pod mięsnym.
Obawiałem się czy w ogóle jeszcze na dzisiaj sprzedają bilety ale okazuje się, że kolejka posuwa się bardzo sprawnie. Chyba gdzieś po godzinie czekania mieliśmy bilety w ręku. Zaczęliśmy zwiedzanie od Hohenchwangau. To jest zamek, który należał do Maksymiliana II Bawarskiego, który był ojcem Ludwika. Historia zamku nie ma w sobie nic interesującego ale jego atmosfera a przede wszystkim malowidła na ścianach wywarły wieki wpływ na rozwój intelektualny Ludwika, który zapałał wielką miłością do niemieckiego romantyzmu.
Niestety, w zamku nie wolno jest robić zdjęć, stąd pokazuję wam tylko jego mury. A mury są przepiękne. Zamek w neogotyckim stylu zaprojektował Domenico Quaglio Młodszy. Budowa trwała tylko 4 lata (1833-1837)
Kilka widoków z okien komnat zamkowych.
Po zwiedzeniu Hohenschwangau idziemy w stronę Neuschwanstein. Jeszcze grupowa fota wszystkich uczestników.
Po drodze mijamy fantastyczne, lazurowe jezioro Alpsee.
Idziemy już w stronę zamku Neuschwanastein, który był celem pierwszego etapu naszego rajdu.
Oczywiście, wewnątrz podobne jak w Hohenschwangau nie wolno robić zdjęć. A na zewnątrz jest mało miejsca w stosunku do rozmiarów budowli i trudno znaleźć dobry punkt do zrobienia zdjęcia.
Co napisać o Neuschwanstein? Chyba trzeba zacząć od portretu jego twórcy i właściciela Ludwika II Bawarskiego. Jest to postać tak niezwykła i barwna, że trudno ją opisać normalnymi słowami.
O szczegółach biograficznych nie warto pisać bo można je znaleźć wszędzie. Warto napisać kilka słów o niesamowitej osobowości Ludwika. Istnieje teza, że był pederastą. Zerwał zaręczyny, nigdy się nie ożenił a jako kanon klasycznej urody przedkładał chłopców o twarzach cherubinów. Ale to tylko teza, nigdy nie została potwierdzona. Nawet jeśli tak było to jego pederastia była bardzo powściągliwa i nie rzucająca się w oczy.
Miał wielkie poczucie piękna i tęsknotę do piękna. Sprowadził do siebie Wagnera, który wtedy był kompletnie nieznanym, często wygwizdywanym i nic nie znaczącym muzykantem. Ale Ludwik potrafił dostrzec niesamowity potencjał intelektualny twórczości Wagnera. Wagner lubił wystawny tryb życia i nie podobało się to miejscowym bawarskim piwożlopom, którzy zarzucili Ludwikowi, że trwoni państwowe pieniądze na utrzymanie Wagnera. Wagner musi opuścić Bawarię. Ale pozostaje w zażyłej przyjaźni z Ludwikiem do końca życia króla.
Ludwik kocha noc i samotność. Nocami samotnie spaceruje, jeździ konno, pływa łodzią po jeziorze. Rozmawia sam ze sobą lub z ludźmi, którzy znają się na sztuce. Z tymi, którzy się nie znają nie rozmawia w ogóle.
Wielkie inscenizacje teatralne i operowe grane przy zamkniętych drzwiach tylko dla jednego widza, Ludwika.
Dlaczego Neuschwanstein? To słowo znaczy: Nowy łabędzi kamień. Łabędź był symbolem Lohengrina i ukochanym ptakiem Ludwika.
Po ubezwłasnowolnieniu Ludwika i odebraniu mu tronu znaleziono jego ciało (i jego lekarza) w jeziorze. Próbowano lansować teorię o samobójstwie ale to bzdura wyssana z palca. Obydwa ciała znaleziono w bardzo płytkiej wodzie.
Piękna, nieziemska, romantyczna postać. Pozostawił po sobie zamki. Warto byłoby pojechać na motocyklach szlakiem zamków Ludwika II Wittelsbacha.
Oto pierwszy z nich-Neuschwanstein.
I tak oto spełniłem obietnicą daną wan w ubiegłym roku. Wtedy nie udało nam się dojechać z Grossglockner do Neuschwanstein. Lało jak z cebra, z nieba leciały strumienie wody. Nie było sensu jechać dalej.. W tym roku pogoda super.
Po zwiedzeniu zamków wracamy do naszej wsi, w której mieszkaliśmy. A we wsi festyn. Muzyka rżnie na żywo, takie ichnie disco polo. Idziemy na festyn.
Wszyscy wystrojeni jak stróż w Boże Ciało. A bawią się, że stodoły mało nie rozwalą.
No to bawimy się i my. Obstalowaliśmy po pieczeni i po kuflu piwa. Siadamy, jemy, wymieniamy z Rodem wrażenia.
Dochodzimy do wniosku, że impra przypomina do złudzenia festyn z "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", który to Franek Dolas rozpędził przy pomocy byka z Polski.
Przyglądamy się z Rodem laskom i dochodzimy do wniosku, że Niemcy to fajny kraj tylko powinni wprowadzić wielożeństwo. Bo laski piękne tylko niekompletne. Bo jak jedna ma czym oddychać czyli przedsięwzięcie jak balony zaporowe to nogi ma do luftu i odwrotne. Jak nogi jak trzeba to rysy twarzy jak pasztet sprzed tygodnia. Tak więc żeby mężczyzna mógł cieszyć się pełnym garniturem damskich wdzięków powinien mieć dostęp do co najmniej dwóch lub trzech niewiast.
Na festynie od razu rzuca się w oczy bardzo duża ilość dzieci. Teraz już wiemy dlaczego w Niemczech sprzedaje się tyle piwa. Na nasze oko to, żaden fachowiec na trzeźwo za tę robotę by się nie wziął. Ale wiadomo, Niemiec naród mądry, na wszystko znajdzie sposób. Na przyrost naturalny też.
Zimno się robi. Wracamy do naszego gasthausu. Jutro rano lecimy do Włoch.
A następnego dnia żegnamy się z Rodem i rodziną. Frau Gabi czyli właścicielka gasthausu daje nam rabacik i czule nas żegna.
Jesteśmy już w drodze do Włoch. Jedziemy fantastycznymi, malowniczymi alpejskimi drogami.
Widoki niesamowite. Dojeżdżamy z Jolą, Pawłem i Elą do jakiegoś jeziora. Nie wiem jak się nazywa.
O.K. Dojeżdżamy do celu. A naszym celem jest przełęcz Stelvio. Jest to coś nieprawdopodobnie pięknego i potężnego. Przełęcz w górach, na wysokości 2760 m. n. p. m. (dla porównania Giewont ma niecałe 1900m)
"Anatomia" Stelvio wygląda w ten sposób, że ma ona ok. 46 km długości. Można na nią wjechać z dwóch kierunków. Z północy z miejscowości o tej samej nazwie czyli Stelvio i z południa z miejscowości Bormio. Od północy pokonuje się 48 agrafek o 180 stopni, od strony południowej jest trochę mniej zakrętów i są łagodniejsze choć też jest kilkanaście agrafek. Przewyższenie trasy od północy wynosi 1800m, a od południa ok. 1500m.
Tak wyglądają agrafki na północnej stronie na GPS-ie.
My wjeżdżamy na Stelvio od znacznie trudniejszej, północnej strony. Przed wjazdem we wsi Stelvio. Jeszcze chwila, nabieramy koncentracji.
No i jedziemy. Alpejska przyroda zaczyna oszałamiać.
Postój po pierwszych agrafkach. Jakiś Włoch robi nam zdjęcie.
Lecimy dalej. Agrafka na agrafce. Jazda jest trudna i wymagająca maksymalnej uwagi i koncentracji. Widoki po prostu nieprawdopodobne.
Po kilku kilometrach, kolejnych agrafkach krótki postój i wymiana wrażeń. Paweł z Elą dzielnie ciągną na Gold Wing'u choć to nie jest idealny motocykl do jazdy na przełęczach.
Ruszamy dalej. Co jakiś czas zatrzymujemy się żeby chwilę odpocząć, zamienić kilka słów i ochłonąć z wrażeń na agrafkach.
A teraz trzy zdjęcia, na których widać jak Paweł z Ela wspinają się pod górę na kolejne agrafki.
I tak spokojnie, kilometr po kilometrze, agrafka po agrafce dotarliśmy na najwyższy punkt przełęczy. Jeszcze zakup pamiątkowych koszulek, naszywki na kurtkę i ruszamy dalej. Teraz jedziemy już w dół, południową stroną w kierunku Bormio. Góry wyglądają już nieco inaczej, jest inna roślinność. Jakiś świstak, zabłąkany maluch łazi sobie po drodze. Skrupulatnie go omijamy żeby nie zrobić mu krzywdy. Wciąż zakręty ale już nie tak ostre i nie w takiej ilości jak na północnej stronie. Dojeżdżamy do Bormio. Teraz musimy wrócić na północ Włoch bo wracamy już do Polski. W Bormio siadamy przy stoliku. Jola, Ela z Pawłem odpoczywają a ja studiuję mapę jak wrócić. Z mapy wynika, że w zasadzie jest tylko jedna droga powrotu do i musimy się dostać do Bolzano i oczywiście droga wiedzie przez przełęcz. Żeby ominąć przełęcz trzeba jechać na południe i dokłada się masę kilometrów. Nie mamy na to już czasu.
Decyduję się na powrót przez przełęcz. Miałem tylko nadzieję, że na szczycie droga, którą wcześniej widziałem jest droga do Bolzano i, że nie będziemy musieli pokonywać powtórnie północnej strony. Jakże się myliłem :-))))) Oczywiście, przejechaliśmy powtórnie całą przełęcz. Nie robiliśmy już zdjęć, nie było na to czasu. I tak oto przejechaliśmy Stelvio dwa razy w ciągu jednego dnia. Paweł mówi, że to już jest wyczyn i trudno się z tym nie zgodzić.
Pod Bolzano znajdujemy przyzwoity hotel.
Kąpiel, kolacja, wciąż jesteśmy pełni wrażeń ze Stelvio. Tego nie da się zapomnieć. Opowieści nie mają końca. Oczywiście, śmiechy i żarty również ;-)))))
Następnego dnia, przez Austrię i Niemcy lecimy do domu. Gdzieś w okolicach Norymbergi sakramencki korek. W Polsce nie mam zwyczaju stać w korkach a w Niemczech też nie będę stał. No i walimy na pas awaryjny. Za jakiś czas syrena, niebieskie światło jak w kinie i Hans i ten drugi oznajmiają nam wieść radosną, że bulimy po 95 E mandatu. Wydawałem już w życiu większe sumy na większe głupstwa więc nawet mi się nie chciało z nimi dyskutować. Zażyczyłem sobie tylko pamiątkowe zdjęcie i w duchu pomyślałem sobie, że nie mam do nich pretensji bo jak bym sam żył w kraju w, którym nie da się podnieść przyrostu naturalnego bez udziału piwa to też byłbym wkur...y na cały świat tak jak oni. Pamiętacie jak w "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" Franek Dolas uciekał z obozu? Złapali go ale przynajmniej próbował. Nas też złapali ale przynajmniej próbowaliśmy.
A oto Hans i ten drugi.
Jedziemy dalej. Gdzieś po drodze znajdujemy hotel na nocleg ale nie pamiętam gdzie. Rano jeszcze pożegnalne zdjęcie i rozdzielamy się. Paweł z Elą lecą w stronę Berlina i Świecka a my do Zgorzelca.
Dojeżdżamy do Piotrkowa Trybunalskiego i zatrzymujemy się na noc w hotelu Vestil. Zwykle nie robię na blogu nikomu reklamówek ale czasem robię. A w tym hotelu jest zupełnie nieprawdopodobna restauracja. Kucharz po prostu bombowy. Śledź po polsku miał niepowtarzalny smak, zupełnie wyjątkowy a polędwica wołowa była tak zrobiona, że nie dostaniecie takiej nawet w Anglii.
No i następnego dnia około 14-tej jesteśmy w domu. Szczęśliwi, zadowoleni, pełni wrażeń. I już po cichu planujemy następny wyjazd...
Przywitanie, szybka toaleta i idziemy na kolację do włoskiej restauracji.
Po kolacji przechodzimy na niemiecką stronę, idziemy na spacer do Goerlitz. Wrażenie fantastyczne. Wieczór ale niezwykle nastrojowo oświetlone stare miasto. Piękna architektura, zadbane, wspaniale ozdobione elewacje domów. Wszędzie czysto i schludnie.
Kilka zdjęć z Goerlitz.
Następnego dnia rano ruszamy w kierunku Neuschwanstein. Do zamku można dostać się z jednej z dwóch miejscowości Fuessen albo Schwangau. Nocleg mamy zarezerwowany w pobliskiej wiosce Hopferau. Przed nami około 700 km. Lecimy niemieckimi autostradami, generalnie bezproblemowymi ale i tam zdarzają się gigantyczne korki, których doświadczyliśmy w drodze powrotnej.
Po drodze nie ma co pokazywać. Z żelazną konsekwencją przestrzegamy zasady, że co 100 km robimy 10 min. przerwy. Albo wkleję jakieś zdjęcia z drogi, żeby nie było, że np. przyciągnęliśmy motocykle na lawetach a później trąbiliśmy wszem i wobec, że byliśmy motocyklem za granicą. Bo znam i takich "motocyklistów" :-))))
Dojeżdżamy do Hopferau. Na miejscu spotykamy się z Rodem, który przyjechał do nas samochodem z rodziną na jeden dzień ale cieszymy się tak czy tak. Miło spotkać się z Doctorsami nawet samochodem i na jeden dzień.
Wieczorem kolacja i wręczam wszystkim blachy.
Rano wyjeżdżamy pod zamek. Dojeżdżamy do Fuessen i nie chcę wierzyć własnym oczom. Cały zamek opakowany jest w folie budowlane. Jakiś remont. Nie widać nic z bajkowej fasady. Shit, shit, shit !!! To było największe rozczarowanie wyjazdu. A dzień przed wyjazdem byłem na stronie Neuschwanstein i jednym słowem nie było wspomniane, że robią remont i, że zamek nie jest widoczny z zewnątrz. Połowa ludzi pewnie by nie przyjechała.
Wyglądał tak.
A powinien wyglądać jak na makiecie.
No, trudno. Dobrze, że chociaż wnętrze jest udostępnione do zwiedzania. Jedziemy na parking. Stoi sporo motocykli z całej Europy. Brytyjczycy, Skandynawowie, Niemcy, Włosi, o nas nawet nie wspominam :-)))
Idziemy po bilety. Kolejka większa jak w Polsce za komuny pod mięsnym.
Obawiałem się czy w ogóle jeszcze na dzisiaj sprzedają bilety ale okazuje się, że kolejka posuwa się bardzo sprawnie. Chyba gdzieś po godzinie czekania mieliśmy bilety w ręku. Zaczęliśmy zwiedzanie od Hohenchwangau. To jest zamek, który należał do Maksymiliana II Bawarskiego, który był ojcem Ludwika. Historia zamku nie ma w sobie nic interesującego ale jego atmosfera a przede wszystkim malowidła na ścianach wywarły wieki wpływ na rozwój intelektualny Ludwika, który zapałał wielką miłością do niemieckiego romantyzmu.
Niestety, w zamku nie wolno jest robić zdjęć, stąd pokazuję wam tylko jego mury. A mury są przepiękne. Zamek w neogotyckim stylu zaprojektował Domenico Quaglio Młodszy. Budowa trwała tylko 4 lata (1833-1837)
Kilka widoków z okien komnat zamkowych.
Po zwiedzeniu Hohenschwangau idziemy w stronę Neuschwanstein. Jeszcze grupowa fota wszystkich uczestników.
Po drodze mijamy fantastyczne, lazurowe jezioro Alpsee.
Idziemy już w stronę zamku Neuschwanastein, który był celem pierwszego etapu naszego rajdu.
Oczywiście, wewnątrz podobne jak w Hohenschwangau nie wolno robić zdjęć. A na zewnątrz jest mało miejsca w stosunku do rozmiarów budowli i trudno znaleźć dobry punkt do zrobienia zdjęcia.
Co napisać o Neuschwanstein? Chyba trzeba zacząć od portretu jego twórcy i właściciela Ludwika II Bawarskiego. Jest to postać tak niezwykła i barwna, że trudno ją opisać normalnymi słowami.
O szczegółach biograficznych nie warto pisać bo można je znaleźć wszędzie. Warto napisać kilka słów o niesamowitej osobowości Ludwika. Istnieje teza, że był pederastą. Zerwał zaręczyny, nigdy się nie ożenił a jako kanon klasycznej urody przedkładał chłopców o twarzach cherubinów. Ale to tylko teza, nigdy nie została potwierdzona. Nawet jeśli tak było to jego pederastia była bardzo powściągliwa i nie rzucająca się w oczy.
Miał wielkie poczucie piękna i tęsknotę do piękna. Sprowadził do siebie Wagnera, który wtedy był kompletnie nieznanym, często wygwizdywanym i nic nie znaczącym muzykantem. Ale Ludwik potrafił dostrzec niesamowity potencjał intelektualny twórczości Wagnera. Wagner lubił wystawny tryb życia i nie podobało się to miejscowym bawarskim piwożlopom, którzy zarzucili Ludwikowi, że trwoni państwowe pieniądze na utrzymanie Wagnera. Wagner musi opuścić Bawarię. Ale pozostaje w zażyłej przyjaźni z Ludwikiem do końca życia króla.
Ludwik kocha noc i samotność. Nocami samotnie spaceruje, jeździ konno, pływa łodzią po jeziorze. Rozmawia sam ze sobą lub z ludźmi, którzy znają się na sztuce. Z tymi, którzy się nie znają nie rozmawia w ogóle.
Wielkie inscenizacje teatralne i operowe grane przy zamkniętych drzwiach tylko dla jednego widza, Ludwika.
Dlaczego Neuschwanstein? To słowo znaczy: Nowy łabędzi kamień. Łabędź był symbolem Lohengrina i ukochanym ptakiem Ludwika.
Po ubezwłasnowolnieniu Ludwika i odebraniu mu tronu znaleziono jego ciało (i jego lekarza) w jeziorze. Próbowano lansować teorię o samobójstwie ale to bzdura wyssana z palca. Obydwa ciała znaleziono w bardzo płytkiej wodzie.
Piękna, nieziemska, romantyczna postać. Pozostawił po sobie zamki. Warto byłoby pojechać na motocyklach szlakiem zamków Ludwika II Wittelsbacha.
Oto pierwszy z nich-Neuschwanstein.
I tak oto spełniłem obietnicą daną wan w ubiegłym roku. Wtedy nie udało nam się dojechać z Grossglockner do Neuschwanstein. Lało jak z cebra, z nieba leciały strumienie wody. Nie było sensu jechać dalej.. W tym roku pogoda super.
Po zwiedzeniu zamków wracamy do naszej wsi, w której mieszkaliśmy. A we wsi festyn. Muzyka rżnie na żywo, takie ichnie disco polo. Idziemy na festyn.
Wszyscy wystrojeni jak stróż w Boże Ciało. A bawią się, że stodoły mało nie rozwalą.
No to bawimy się i my. Obstalowaliśmy po pieczeni i po kuflu piwa. Siadamy, jemy, wymieniamy z Rodem wrażenia.
Dochodzimy do wniosku, że impra przypomina do złudzenia festyn z "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", który to Franek Dolas rozpędził przy pomocy byka z Polski.
Przyglądamy się z Rodem laskom i dochodzimy do wniosku, że Niemcy to fajny kraj tylko powinni wprowadzić wielożeństwo. Bo laski piękne tylko niekompletne. Bo jak jedna ma czym oddychać czyli przedsięwzięcie jak balony zaporowe to nogi ma do luftu i odwrotne. Jak nogi jak trzeba to rysy twarzy jak pasztet sprzed tygodnia. Tak więc żeby mężczyzna mógł cieszyć się pełnym garniturem damskich wdzięków powinien mieć dostęp do co najmniej dwóch lub trzech niewiast.
Na festynie od razu rzuca się w oczy bardzo duża ilość dzieci. Teraz już wiemy dlaczego w Niemczech sprzedaje się tyle piwa. Na nasze oko to, żaden fachowiec na trzeźwo za tę robotę by się nie wziął. Ale wiadomo, Niemiec naród mądry, na wszystko znajdzie sposób. Na przyrost naturalny też.
Zimno się robi. Wracamy do naszego gasthausu. Jutro rano lecimy do Włoch.
A następnego dnia żegnamy się z Rodem i rodziną. Frau Gabi czyli właścicielka gasthausu daje nam rabacik i czule nas żegna.
Jesteśmy już w drodze do Włoch. Jedziemy fantastycznymi, malowniczymi alpejskimi drogami.
Widoki niesamowite. Dojeżdżamy z Jolą, Pawłem i Elą do jakiegoś jeziora. Nie wiem jak się nazywa.
O.K. Dojeżdżamy do celu. A naszym celem jest przełęcz Stelvio. Jest to coś nieprawdopodobnie pięknego i potężnego. Przełęcz w górach, na wysokości 2760 m. n. p. m. (dla porównania Giewont ma niecałe 1900m)
"Anatomia" Stelvio wygląda w ten sposób, że ma ona ok. 46 km długości. Można na nią wjechać z dwóch kierunków. Z północy z miejscowości o tej samej nazwie czyli Stelvio i z południa z miejscowości Bormio. Od północy pokonuje się 48 agrafek o 180 stopni, od strony południowej jest trochę mniej zakrętów i są łagodniejsze choć też jest kilkanaście agrafek. Przewyższenie trasy od północy wynosi 1800m, a od południa ok. 1500m.
Tak wyglądają agrafki na północnej stronie na GPS-ie.
My wjeżdżamy na Stelvio od znacznie trudniejszej, północnej strony. Przed wjazdem we wsi Stelvio. Jeszcze chwila, nabieramy koncentracji.
No i jedziemy. Alpejska przyroda zaczyna oszałamiać.
Postój po pierwszych agrafkach. Jakiś Włoch robi nam zdjęcie.
Lecimy dalej. Agrafka na agrafce. Jazda jest trudna i wymagająca maksymalnej uwagi i koncentracji. Widoki po prostu nieprawdopodobne.
Po kilku kilometrach, kolejnych agrafkach krótki postój i wymiana wrażeń. Paweł z Elą dzielnie ciągną na Gold Wing'u choć to nie jest idealny motocykl do jazdy na przełęczach.
Ruszamy dalej. Co jakiś czas zatrzymujemy się żeby chwilę odpocząć, zamienić kilka słów i ochłonąć z wrażeń na agrafkach.
A teraz trzy zdjęcia, na których widać jak Paweł z Ela wspinają się pod górę na kolejne agrafki.
I tak spokojnie, kilometr po kilometrze, agrafka po agrafce dotarliśmy na najwyższy punkt przełęczy. Jeszcze zakup pamiątkowych koszulek, naszywki na kurtkę i ruszamy dalej. Teraz jedziemy już w dół, południową stroną w kierunku Bormio. Góry wyglądają już nieco inaczej, jest inna roślinność. Jakiś świstak, zabłąkany maluch łazi sobie po drodze. Skrupulatnie go omijamy żeby nie zrobić mu krzywdy. Wciąż zakręty ale już nie tak ostre i nie w takiej ilości jak na północnej stronie. Dojeżdżamy do Bormio. Teraz musimy wrócić na północ Włoch bo wracamy już do Polski. W Bormio siadamy przy stoliku. Jola, Ela z Pawłem odpoczywają a ja studiuję mapę jak wrócić. Z mapy wynika, że w zasadzie jest tylko jedna droga powrotu do i musimy się dostać do Bolzano i oczywiście droga wiedzie przez przełęcz. Żeby ominąć przełęcz trzeba jechać na południe i dokłada się masę kilometrów. Nie mamy na to już czasu.
Decyduję się na powrót przez przełęcz. Miałem tylko nadzieję, że na szczycie droga, którą wcześniej widziałem jest droga do Bolzano i, że nie będziemy musieli pokonywać powtórnie północnej strony. Jakże się myliłem :-))))) Oczywiście, przejechaliśmy powtórnie całą przełęcz. Nie robiliśmy już zdjęć, nie było na to czasu. I tak oto przejechaliśmy Stelvio dwa razy w ciągu jednego dnia. Paweł mówi, że to już jest wyczyn i trudno się z tym nie zgodzić.
Pod Bolzano znajdujemy przyzwoity hotel.
Kąpiel, kolacja, wciąż jesteśmy pełni wrażeń ze Stelvio. Tego nie da się zapomnieć. Opowieści nie mają końca. Oczywiście, śmiechy i żarty również ;-)))))
Następnego dnia, przez Austrię i Niemcy lecimy do domu. Gdzieś w okolicach Norymbergi sakramencki korek. W Polsce nie mam zwyczaju stać w korkach a w Niemczech też nie będę stał. No i walimy na pas awaryjny. Za jakiś czas syrena, niebieskie światło jak w kinie i Hans i ten drugi oznajmiają nam wieść radosną, że bulimy po 95 E mandatu. Wydawałem już w życiu większe sumy na większe głupstwa więc nawet mi się nie chciało z nimi dyskutować. Zażyczyłem sobie tylko pamiątkowe zdjęcie i w duchu pomyślałem sobie, że nie mam do nich pretensji bo jak bym sam żył w kraju w, którym nie da się podnieść przyrostu naturalnego bez udziału piwa to też byłbym wkur...y na cały świat tak jak oni. Pamiętacie jak w "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" Franek Dolas uciekał z obozu? Złapali go ale przynajmniej próbował. Nas też złapali ale przynajmniej próbowaliśmy.
A oto Hans i ten drugi.
Jedziemy dalej. Gdzieś po drodze znajdujemy hotel na nocleg ale nie pamiętam gdzie. Rano jeszcze pożegnalne zdjęcie i rozdzielamy się. Paweł z Elą lecą w stronę Berlina i Świecka a my do Zgorzelca.
Dojeżdżamy do Piotrkowa Trybunalskiego i zatrzymujemy się na noc w hotelu Vestil. Zwykle nie robię na blogu nikomu reklamówek ale czasem robię. A w tym hotelu jest zupełnie nieprawdopodobna restauracja. Kucharz po prostu bombowy. Śledź po polsku miał niepowtarzalny smak, zupełnie wyjątkowy a polędwica wołowa była tak zrobiona, że nie dostaniecie takiej nawet w Anglii.
No i następnego dnia około 14-tej jesteśmy w domu. Szczęśliwi, zadowoleni, pełni wrażeń. I już po cichu planujemy następny wyjazd...
Subskrybuj:
Posty (Atom)