wtorek, 27 sierpnia 2013

Pech trójwymiarowy :-)

I jak tu nie wierzyć tym, którzy mówią, że przedmioty martwe mają dusze?
Było tak. A właściwie to nie wiem od czego zacząć...
Zamówiłem sobie nowego pstrykacza na wyjazdy. Jak wiadomo, na wyjazdach używam tylko pstrykacza, bo nikt normalny nie wozi motocyklem lustra. Potrzebowałem nowego, bo stary miał za wąski szeroki kąt (29mm), co wyraźnie odczułem w czasie ostatniego wyjazdu do Rumunii i w kilku innych akcjach. A nowy ma mieć 24mm, i dodatkowo RAW-y, które też mnie bardzo cieszyły.
Nowy sprzęt zamówiony i czekam, a w międzyczasie wybrałem się w podróż na Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie do trzech wsi, które same w sobie nie są może niczym szczególnym, ale w każdej jest coś fajnego do zobaczenia.
A, ponieważ po drodze miałem jeszcze Zawieprzyce, więc wpadłem jeszcze na chwilę do Zawieprzyc, ale tym razem nie na górę, na terenie dawnego folwarku, ale przepiękne łąki w dolinie Wieprza, tak że kaplicę i ruiny pałacu widziałem z dołu. Widok przepiękny. A przy okazji pojeździłem sobie Transalpem po nadwieprzańskich łąkach. Zdjęcia robię eleganckie...Hondzia w trawie, Hondzia w trzcinach, Hondzia na tle ruin romantycznych, i w ogóle...
Jadę dalej do Zienek. Co jest w Zienkach? W Zienkach jest zarąbisty kurhan, w którym pochowano miejscową ludność z epoki brązu, z kultury trzcinieckiej.
Jeśli chcecie przeczytać coś o kulturze trzcinieckiej to proszę uprzejmie: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kultura_trzciniecka
Kurhan położony jest w lesie za wsią. Można wjechać motocyklem do lasu, ale w pewnym momencie jest szlaban, dalej nie można wjeżdżać, ze względu na ostoję zwierząt. Rzeczywiście ślady dzików widać wszędzie. Zostawiłem motocykl przed szlabanem i idę ok. 300-400 m, piechotą. Las przepiękny, miejsce, w którym znajduje się kurhan tak nastrojowe, że nie da się opisać. Oczywiście, robię zdjęcia, w pionie, w poziomie, ze wszelkimi możliwymi wariantami ekspozycji, itd...Będą super foty na bloga.
Z Zienek jadę do Sosnowicy. Co jest w Sosnowicy? W Sosnowicy jest piękny dworek, w którym rozegrała się historia niespełnionej miłości Tadeusza Kościuszki i Ludwiki Sosnowskiej.
Tadeusz i Ludwika, znali się od dziecięcych lat, widując się niekiedy przy okazji spotkań obydwu rodzin. A w 1775 roku Tadeusz Kościuszko, otrzymał od Józefa Sosnowskiego, właściciela dóbr sosnowickich, propozycję przyjazdu do Sosnowicy i objęcia posady nauczyciela jego córek, Katarzyny i Ludwiki. Miał je uczyć malarstwa, rysunku i hmmm...francuskiego.
No i jak to często bywa, tak je uczył, że w końcu zapałali do siebie z Ludwiką afektem. Oczywiście, jak to młodzi, zaraz zaczęli sobie planować matrymonium, żeby w grzechu nie żyć. Problem był w tym, że ojciec Ludwiki, wymyślił sobie, wydać ją bogato za mąż, zaś ten warunek delikatnie rzecz ujmując, najmocniejszą stroną Tadeusza nie był. Tatuś wymyślił nader sprytny fortel, i przerżnął w karty do księcia Lubomirskiego swoje dobra na Podolu. Później zaproponował, żeby jego córka Ludwika poślubiła młodego Lubomirskiego co to Józef było mu od chrztu, a później przegrane dobra stały się ich wspólną własnością.
Tadeusz czując pismo nosem, oświadczył się o rękę Ludwiki, ale dostał harbuza. Marniał chłop ze zgryzoty, młoda rzewnymi łzami się zalewała, ale stary Sosnowski nie po to wtopił w karty kawał majątku, żeby przejmować się takim fanaberiami. Tadeusz prosił o wstawiennictwo króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, ale na nic się to nie zdało. Później Tadeusz wymyślił sobie, że porwie Ludwikę i potajemnie zwiążą się matrymonium. Nawet kumple z wojska go popierali, a plan porwania miał ułożyć sam komendant Szkoły Rycerskiej, Książe Adam Czartoryski. Plan się nie udał, pewnie książe był za cienki w uszach na takie zabawy i trochę za wcześnie się urodził, bo mistrzami świata w porwaniach, pobiciach i skrytobójstwach były dopiero umundurowane zbiry Piłsudskiego.
Tak, czy tak, stary Sosnowski szybko wydał Ludwikę za mąż na Józefa Lubomirskiego, a Tadeuszowi zostało tylko wzdychanie po nocach...
Ani Tadeuszowi, ani Ludwice, pomimo, że sypiała z kim innym, stara miłość nie przeszła. Jeszcze piętnaście lat później, Ludwika pisała do niego czułe listy, a Tadeusz nigdy się nie ożenił i w samotności zmarł w Szwajcarii.
Mówią, że wielkie czyny Tadeusza Kościuszki, które postawiły go w panteonie największych bohaterów narodowych Polski, miały swoją genezę w wielkiej, niespełnionej miłości z Sosnowicy. Pewnie coś w tym jest, bo w bitwie pod Maciejowicami był podobno tak pijany, że dowodził, leżąc na wozie, na koniu nie był w stanie się utrzymać. Nie szkodzi, nawet największy bohater ma prawo od czasu do czasu dać sobie w gwizdek z nieszczęśliwej miłości.
No więc robię zdjęcia dworku, ronię łzę nad nieszczęściem młodych i myślę sobie:"zrobię fotę komórką i wyślę Joli, żeby widziała, w jakim czadowym miejscu jestem".
Chcecie zobaczyć dwór w Sosnowicy? Proszę bardzo.

























Z Sosnowicy jadę do Holi. W Holi jest piękna, stara cerkiew z XVIII wieku i niewielki, ale piękny skansen. W Holi, przed cerkwią, pracownicy układają kostkę brukową i mówią mi, że obok skansenu mieszka człowiek, który ma klucze od cerkwi, i jak się go poprosi, to otwiera i pokazuje cerkiew. Idę we wskazane miejsce i widzę, że osoba, o której mowa, stoi przed domem. Podchodzę, mówię o co chodzi, ale niestety, pan Tadeusz, chwilowo nie ma klucza od cerkwi. Rozmawiamy jeszcze kilka chwil, i w ten sposób poznaję pana Tadeusza Karabowicza, który jest poetą. Pisze po polsku i po ukraińsku, a jego wiersze były tłumaczone na język rumuński. Jak wrzucicie go w google, to dostaniecie listę książek, które napisał, dłuższą niż stąd do wieczności. Dostałem od pana Tadeusza zaproszenie z kolegami motocyklistami na przyszłoroczny Jarmark Holański, który będzie miał miejsce w ostatnią niedzielę lipca.
Oczywiście, robię foty. Piękny skansen, piękna cerkiew, i w ogóle..
Przyjeżdżam, pełen wrażeń do domu. Wyciągam kartę z aparatu, żeby obrobić zdjęcia na bloga, wkładam kartę do komputera i dostaję komunikat:"Karta uszkodzona". No tak, scenariusz jak z najczarniejszego snu. Piękna wycieczka, przepiękne obiekty, fantastyczny, jesienny już klimat i...kilkadziesiąt zdjęć poszło się bzykać. Jedyne, które ocalało, to, to z komórki.
Później przeczytałem w internecie, że canon, którym robiłem zdjęcia jest czuły na baterię na granicy rozładowania, i lubi odpakować taki numer, że uszkadza kartę. Pewnie obraził się za to, że chcę go wymienić na inny. I co? Nie mają duszy martwe przedmioty?
Niektórzy mówią o takich sytuacjach, że mieli pecha do kwadratu. Ja miałem pecha trójwymiarowego.
Ale kiedyś jeszcze tam wrócę :-)

1 komentarz:

  1. Blog fajny.Szkoda tych pechowych fotek tylko.Moja stara Sony Alpha 350 może to nie mistrzostwo ale takich numerów nie robi.
    Pozdrawiam Kazimierz Kloc

    OdpowiedzUsuń